Annihilator - "Never, Neverland" (1990)
Największy komercyjny sukces Jeffa Watersa i jedna z tych - rzekomo ważniejszych - pozycji do których Kanadyjczyk często również nawiązywał na kolejnych wydawnictwach. Mnie akurat "Never, Neverland" dosyć późno przekonało, ale jak już w końcu zaskoczyło, to powracałem do longplaya w podobnych ilościach co do "Alice In Hell". Waters z Rayem Hartmannem oraz trzema nowymi kolegami stworzył tutaj bowiem wyraźnie lżejszą muzykę niż na debiucie, na szczęście bez zbędnego słodzenia czy jakichś dziwacznych eksperymentów (w przeciwieństwie do niektórych późniejszych płyt). Warto też dodać, że nawet najbliższe tutaj "jedynce" "I Am In Command" i "Phantasmagoria" (a te kawałki powstały jeszcze przed debiutem) wyraźnie odbiegają od stylistyki "Alice In Hell" - no a zespół ogólnie oferuje trochę inny feeling grania. Więcej w nich melodii oraz prostszych patentów. Oczywiście nie oznacza to, że longplay ten wypada jakoś słabiej od swojego poprzednika, zmiany są na "Never, Neverland" dosyć duże, choć nie na tyle radykalne, by zespół zatracił w nich własną tożsamość - takie w granicach przyzwoitości. W miejsce techniki otrzymujemy m.in. kawał niezłych melodii ("Sixes And Sevens", "Reduced To Ash" + wspominane wyżej), sporo klimatycznych wstawek (tytułowy, "The Fun Palace") czy też klasycznego, wręcz heavy metalowego wymiatania ("Kraf Dinner", "Stonewall", "Imperiled Eyes"); i jak zazwyczaj mnie takie zmiany nie przekonują, tak na "Never, Neverland" świetnie to wszystko się razem sprawdza. Osobną kwestią jest również wokal. Coburn Pharr wypada tu dość nieźle, nie tak rewelacyjnie jak Randy Rampage (warto obczaić wersje demo utworów z "Never, Neverland"), chociaż ogólnie dobrze przy zdecydowanie lżejszych kawałkach (których jak wiadomo tu nie brakuje). Riffy i solówki - mimo pewnych zmian - ponownie utrzymują zajebiście wysoki poziom, a prostsza perka świetnie uwypukla wszystkie gitarowe walory. Dwóch pozostałych instrumentalistów w składzie pełni raczej rolę tła przy tym co też tutaj Jeff Waters nawymyślał, ale kto zna kapelę, ten wie, kto jest mózgiem grupy hehe. W każdym razie, muzyka na tym nic nie traci i - paradoksalnie do tego o czym mówiłem przed chwilą - nie jest skrojona wyłącznie pod jedną osobę. Tak jak już wspominałem wyżej, "Never, Neverland" to bardzo udany longplay, ciekawie skomponowany i taki którego po prostu świetnie się słucha. Niby można posądzać Jeffa, że zbyt mocno tutaj odpłynął od stylistyki "Alice In Hell" i generalnie technicznego grania, z drugiej strony, w takim wydaniu kapela Kanadyjczyka również sprawdza się wyśmienicie, tym bardziej, że jest do czego wracać.
Ocena: 9/10
jedyna płyta Annihilator nagrana w pełnym składzie i to z basistą, nie w roli Watersa jak to zwykle przed i po było., tym bardziej wyjątkowy album
OdpowiedzUsuń