In Flames - "Lunar Strain" (1994)

Koniec świata na "Trochę Subiektywizmu...", czyli In Flames! Cóż, zanim nadejdzie lincz i gorzkie żale w komentach, trzeba przypomnieć, że udział w rozwoju melo-deathu ekipa ta miała zaskakująco spory, a co więcej, że ich wczesna działalność (tak do 2000 roku) nawet dawała radę! - oczywiście jako guilty pleasure. Wraz z At The Gates oraz Dark Tranquility kapela Jespera Strömblada była bowiem jedną z pierwszych (choć na tle tej dwójki ostatnią), która postanowiła wnieść masę melodii do death metalowych klimatów i która - w przeciwieństwie do swoich kolegów - zaczęła te proporcje...przesuwać w stronę samej melodyjności. Na samym początku jednak nie było z tym dramatu, balans pomiędzy łagodnością a metalowym czadem był u nich całkiem wyrównany i nie popadał w żadne absurdy - choć zdaję też sobie sprawę, że nie każdemu taka formuła w pełni spasuje. Pierwszym tego przykładem okazał się być właśnie ich debiutancki "Lunar Strain", który na tle debiutów Dark Tranquility czy At The Gates wypada...wyraźnie słabiej.

I tu pojawia się pewien paradoks, ponieważ spośród tego bycia najgorszym...omawiany "Lunar Strain" jawi się jako jedna z najciekawszych (i najlepszych) pozycji w - zbyt obszernym - dorobku In Flames! Okej, dawka melodyjek już na debiucie okazała się być bardzo duża (a jak wspominałem, to ledwie przedsmak tego co będzie potem), z tym, że nie przysłoniła ona aż w tak wielkim stopniu czadu jaki bucha z tej muzyki. Wręcz przeciwnie, im człowiek bardziej brnie w ten krążek, tym więcej dostrzega sensu w melodiach, niektórych folkowych wstawkach (typu skrzypce) czy dawkowaniu na brutalności - rzecz jasna, wykluczając tu syndrom sztokholmski.

Po prostu, te mocno specyficzne podejście co do melodyki przekłada się na niezłą, melo(sic!)-deathową muzykę, w której znalazło się sporo fajnych partii gitarowych (wyraźnie inspirowanych heavy metalem - co raczej nie powinno dziwić), dość nieoczywistego stylu perkusyjnego (choć bez blastów), sensownych, wściekłych wokali - przyszłego frontmana Dark Tranquility - Mikaela Stanne oraz urzekającego, skandynawskiego klimatu. O wszystkim tym świadczą chociażby "Starforsaken", "Behind Space", "In Flames" czy tytułowy, ale żeby nie bawić się w zbyt rozległe wyliczanki - większość tej płyty. Owa mniejszość, gdzie można mieć zastrzeżenia wobec "Lunar Strain" dotyczy jedynie środka płyty - trochę zbyt wydumanego (zwłaszcza w "Everlost I/II", gdzie ambicje biorą górę nad umiejętnościami) i niepotrzebnie rozdzielonego dwoma nudnawymi instrumentalami. Poza tym, jak wspominałem, debiutu In Flames słucha się zaskakująco sprawnie. I to pomimo, że do tej kapeli trzeba podchodzić jak do jeża.

Ocena: 7,5/10

[English version]

The end of the world on "A bit of subjectivism..." - In Flames! Well, before real listeners regrets in the comments section, it should be remembered that this band had a surprisingly large part in the development of melo-death, and what's more, that their early activities (until 2000) were even fine! - as a guilty pleasure of course. Along with At The Gates and Dark Tranquility, Jesper Strömblad's band was one of the first (though the last of these two) that bring a lot of melodies to the death metal atmosphere and which - unlike their colleagues - began to...shift these proportions towards the melody itself. At the very beginning, there was no drama about it, the balance between gentleness and heaviness was quite suitable and it did not fall into any absurdities - although I also realize that not everyone will like such a formula. The first example of this turned out to be their debut "Lunar Strain", which, compared to the debuts of Dark Tranquility or At The Gates, was...clearly weaker. 

And here comes a paradox, because of being the worst...the discussed "Lunar Strain" appears as one of the most interesting (and best) cds in the - too extensive - discography of In Flames! Okay, the dose of melodies already on the debut turned out to be very large (and as I mentioned, this is just a foretaste of what will happen next), but it did not cover as much of the heaviness as it bursts out of this music. On the contrary, the more you listen to this album, the more you hear sense in the melodies, some folk inserts (such as the violin) or dosing on brutality - of course, excluding the Stockholm syndrome here. 

Simply, this very specific approach to the melody comes into a nice, melo(sic!)-death music, which includes a lot of nice guitar parts (clearly inspired by heavy metal - which should not be surprising), a rather non-obvious drums style (but without blasts), meaningful, furious vocals from - the future frontman of Dark Tranquility - Mikael Stanne and a captivating, Scandinavian atmosphere. The "Starforsaken", "Behind Space", "In Flames" or the title track are proof of all this, but in order not to mention everything - most of this album. This minority where you can reservations to "Lunar Strain" concerns only in the middle of the album - a bit too fancy (especially in "Everlost I/II", where ambitions take precedence over skill) and unnecessarily separated by two boring instrumentals. Besides, as I mentioned, the In Flames debut is surprisingly good to listen to. And this despite the fact that this band has to be approached with trepidation.

Rating: 7,5/10

Komentarze

  1. W tym przypadku mocno mnie zaskoczyłeś doborem zespołu, bo nie sądziłem że będziesz kontynuował linię wcześniej zarysowaną dokonaniami Hypocrisy tym bardziej że w przypadku In Flames także od pewnego momentu będzie głównie krytykowanie niż pisanie dobrze. Jeśli chodzi o ten zespół to zdecydowanie wolę kolejne cztery albumy od jedynki, która jak dla mnie za bardzo trąci początkowym At The Gates. Nie lubię pozatym konstrukcji tej płyty z podziałem surowe czadowce przedzielone zbyt wydumanym i eksperymentalnym środkiem. W przeciwieństwie do At The Gates gdzie te wszystkie skrzypce, akustyki czy klawisze pasowały jak ulał na Lunar Strain jest ewidentny przerost formy nad treścią. Ale kilka fajnych hiciorkow na tym krążku też zauważam.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tą recenzję już miałem gotową sporo wcześniej, ale jakoś w poprzednich miesiącach nie miałem ochoty przepychać swojego bloga wyłącznie melo-deathem. In Flames będzie jednak pewnym wyjątkiem tutaj na stronce, ponieważ postaram się z nim uwinąć jak najszybciej. Prawdopodobnie płyty po "Clayman" będę recenzował bardziej żartobliwie i w o wiele krótszej formie. Myślę, że to najlepiej pokaże jakość obecnej "twórczości" In Flames'ów.

      Usuń

Prześlij komentarz

Popularne posty