Morbid Angel - "Abominations Of Desolation" (1991)

Dwa dobre jakościowo albumy w przeciągu jednego roku - wynik godny podziwu. Noo u Morbidków to tylko tak z zewnątrz piękne wyglądało, "Abominations Of Desolation" został wydany w tym samym roku co poprzedzający go "Blessed Are The Sick", z tym, że nie zawiera on premierowego materiału (no powiedzmy...). Omawiany materiał zarejestrowano w 1986 roku (przed sesją do "Altars Of Madness"), zanim do Morbid Angel dołączyli David Vincent i Pete Sandoval (tutaj na wokalach/perce udziela się Mike Browning oraz John Ortega na basie) i to właśnie on miał być rzeczywistym debiutem ekipy Azagthotha. Stało się - jak wiadomo - inaczej i w związku z powyższym dopiero w 1991 roku przywrócono go do życia jako "regularny" album. Taktyka co najmniej dziwna i przypuszczam, że wbrew kapeli, no ale, cóż, przynajmniej o muzyce złego słowa powiedzieć nie można. Na płytę trafiło po trochu utworów zarejestrowanych później na "Altars...", "Blessed...", "Covenant", a nawet...na "Formulas Fatal To The Flesh". Odmieńcem jest tutaj jedynie "Demon Seed", nie powtórzony na późniejszych krążkach. Reszta to już "znane hity", można by rzec. Z oficjalnego debiutu znalazły się tutaj trzy utwory - "The Invocation/Chapel Of Ghouls" (wyraźnie wolniejszy), "Welcome To Hell" (znany potem jako "Evil Spells") oraz "The Gate/Lord Of All Fevers". W dalszej kolejności jawią się numery z "Blessed...", czyli "Azagthoth" (tj. "The Ancient Ones"), "Unholy Blasphemies" i "Abominations" oraz po jednym z "Covenant" ("Angel Of Disease") i "Formulas..." ("Hell Spawn"). Od swoich późniejszych wersji trochę te kawałki oczywiście się różnią (np. paroma innymi rozwinięciami riffów), choć nie ma tego też na tyle dużo, by nie móc w stanie rozpoznać co właściwie leci. Kto słuchał płyt Morbidków ten bez problemu rozpozna co jest czym. Teraz parę słów o personach, które pojawiły się przed Vincentem i Sandovalem, a udzielają się na "Abominations Of Desolation" razem z Azagthothem i Brunelle. O ile John Ortega raczej odgrywa tutaj marginalną rolę (bas ledwo przebija się ponad gitary), tak Mike Browning wprowadził kilka mocniej słyszalnych zmian na tle późniejszego wkładu wspomnianej dwójki. Lider przyszłego Nocturnus przykuwa ucho przede wszystkim jeszcze bardziej pierwotnymi i nieco "becerrowatymi" wokalami oraz - co jest wyraźnym minusem całości - znacznie prostszymi partiami perkusyjnymi, właściwie to nie mającymi porównania z warsztatem Commando. Chały rzecz jasna na "Abominations..." chłop nie odwalił, choć w porównaniu do przyszłego frontmana (i drummera) grupy wypada on trochę blado. O brzmieniu nie będę się zbytnio rozwodzić, bo wiadomo, że idealne nie jest, ale jak na tamte warunki i tak nie ma co narzekać, biorąc pod uwagę kiedy ten materiał powstawał, upływ czasu dosyć łaskawie się z nim obniósł (szczególnie dziś). Na koniec pewna herezja (sic!). Owszem, fajnie ten materiał wypada po latach, ale z perspektywy innych "zaginionych" longów od różnych kapel, "Abominations Of Desolation" jawi mi się jako taka zwykła ciekawostka skierowana wyłącznie do najwierniejszych fanów kapeli. Parę wersji demo i jeden niewykorzystany utwór to, jakby nie patrzeć, trochę przymało jak na taki rzekomo wielki rarytas w dyskografii.

Ocena: 7,5/10

Komentarze

  1. Lekcja historii

    To jest PIERWSZY album Morbid Angel, a nie żadne demo. Nagrany w 1986 i miał wyjść w wytwórnii Davida Vincenta, dopóki ten nie stwierdził, że Trey jest mega-utalentowany i chce go mieć dla siebie.

    Browning jest powolnym perkusistą i nie lubił blastowania, a Trey się robił coraz lepszy, więc i tak i tak by odszedł z zespołu, gdyż Trey zaczął mieć ochotę grać coraz szybciej, przez co też nie za bardzo przepadał za tym albumem.

    Album wyszedł oficjalnie przez Earache, bo był jednym z najbardziej bootlegowanych albumów w ogóle w metalu.

    Album ten ma ogromny kult, tak wielki, że jest psychofan, który ma stronę internetową poświęconą tej płycie i rozkminia wszelkie różnice między różnymi wersjami. I podobno w wersji bootleg są jakieś rozmówki między trackami - nie wiem, nie słyszałem.

    Trey tego albumu nie lubi z wielu powodów, m.in. dlatego że chciał aby MA było oryginalne. Abominations ma piosenkę Welcome to Hell, co ma taki samym tytuł jak u Venoma. Trey nie słuchał Venoma, więc jak się o tym dowiedział to jeszcze bardziej się zraził do tego albumu.

    Ostatnia rzecz, która mnie ciekawi. Co by było gdyby w 1986 roku ten album wyszedł, wraz z niewydanym debiutem Massacre i Master'em? Jak bardzo by na tym legenda Schuldinera ucierpiała? Myślę, że kosmicznie i nie byłby tak wychwalany pod niebiosa jak teraz

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty