Atheist - "Elements" (1993)

Do powstania tego albumu miało w ogóle nie dojść. Niedługo po premierze "Unquestionable Presence" w Atheist pojawiły się tarcia personalne i zupełnie inne pomysły na przyszłość muzyków (najczęściej niezwiązane z graniem), a sam zespół definitywnie planował zakończyć działalność. Najprędzej tak by się stało, ale wcześniejszy kontrakt z Active Records (podlabel Music For Nation) wymagał wywiązania się z umowy i nagrania jeszcze jednego albumu. Ten ostatecznie udało się nagrać w 40 dni i w nieco odmienionej ekipie (pojawił się nowy gitarzysta Frank Emmi, a Steve'a Flynna zastąpił tutaj Josh Greenbaum - przez co grupa po raz pierwszy stała się kwintetem), a przy tym kolejny raz zaskakując i na pewien moment przywracając "normalną" działalność koncertową.

Absolutnie nie powinno to dziwić. "Elements" jest bowiem kolejnym genialnym krążkiem w dyskografii Atheist, rozwijającym wcześniejszy styl, a zarazem przynoszącym sporą dawkę dość ryzykownych i niecodziennych nowości. Tyczy się to przede wszystkim tego, że na "Elements" death metalu jest bowiem bardzo mało...wcale prawdę mówiąc. Stylistyka grupy wyewoluowała w kierunku czegoś co można by nazwać jako jazzowy metal, a mówiąc bardziej po ludzku, w kierunku czegoś, co nie zna żadnych granic. Bo "Elements" to nie tylko brzmienia zbliżone do "Unquestionable...", a krążek, który na każdym kroku ukazuje inne podejście do jazzowości w metalu, ma jeszcze lepszy klimat, świetnie oddaje koncept tytułowych żywiołów (choćby taki "Mineral" wprost przypomina kłucie jakiegoś surowca!), a w zanadrzu potrafi zarzucić paroma psikusami, pod postacią samby z "Samba (sic!) Briza" oraz bluesowych wpływów w tytułowcu, które jednocześnie ukazują talent zespołu do wplątywania zupełnie innych stylistyk do swojego stylu. 

Najlepsze też, że sporo firmowych riffów, wokali Scheafera (te są jednak jakby bardziej "dyszane"), melodii i nieco łatwiejszych schematów (choć na to należy wziąć poprawkę) wciąż udało się grupie tutaj zachować. Właściwie każdy z utworów zapada na "Elements" w jednakowym stopniu (co najciekawsze, razem z kilkoma przerywnikami w typie "See You Again" czy "Displacement") i wyróżnia się jakimś riffem, solówką, basowymi szaleństwami Tony'ego Choya etc. No dobra, skłamałbym w tym miejscu, gdybym powiedział, że na "Elements" pasuje mi wszystko, ale - spoilerując - tego co mi na tej płycie wadzi, nie ma dużo. To co jej odbiera maksa, tyczy się właśnie brzmienia. Ja wiem, album powstawał w 40 dni i trochę kiepskiej atmosferze, no ale cóż, wyraźnie słychać po tym wydawnictwie, że nie poświęcono mu zbyt wiele czasu na mixy (nie pomaga w tym też remaster). Dźwięk niekiedy dudni, trzeszczy i przykrywa sporo ciekawych niuansów (np. w "Water", gdy wokale się nakładają). Na szczęście, całościowo nie jest to coś obniżającego ogólny poziom krążka o te kilka punktów - jak dla mnie tylko minimalnie. No a mając na uwadze, że "Elements" to jedna z ostatnich tak wyjątkowych płyt pod jaką podpisali się muzycy Atheist, jej wartość (i unikalność) jest znacznie większa.

Ocena: 9,5/10

[English version]

This album was not supposed to be made at all. Shortly after the premiere of "Unquestionable Presence", Atheist had personal frictions and completely different ideas for the future of the musicians (most often not related to playing music), and the band itself definitely planned to end their activity. It would happen soon, but a prior contract with Active Records (sublabel of Music For Nation) required the contract to be fulfilled and another album to be recorded. This was finally recorded in 40 days and in a slightly changed line-up (a new guitarist, Frank Emmi, appeared, and Steve Flynn was replaced here by Josh Greenbaum - which made the group a quintet for the first time), and at the same time surprising and for a moment restoring their "normal" concert activity. 

This should not be surprising at all. "Elements" is another brilliant album in the Atheist discography, developing the earlier style, and at the same time bringing a large dose of quite risky and unusual novelties. This applies mainly to the fact that there is very little death metal on "Elements"...to be honest not at all. The style of the group has evolved towards something that could be called jazz metal, and more humanly speaking, towards something that knows no bounds. Because "Elements" is not only sounds similar to "Unquestionable...", but the disc, which at every step shows a different approach to jazzy metal patents, has an even better atmosphere, perfectly reflects the concept of the title elements (even such "Mineral" directly resembles a mining some raw material!), and it can throw a few pranks on its sleeve, in the form of samba from "Samba (sic!) Briza" and blues influences in the title track, which at the same time show the band's talent to involve completely different styles into their style. 

The best thing is that a lot of the company's riffs, Scheafer's vocals (these are more "breathless" though), melodies and slightly easier patterns (although it should be in quote) still managed to keep the group here. Virtually every track falls on "Elements" to the same extent (what is most interesting, together with a few interludes like "See You Again" or "Displacement") and is distinguished by some riffs, solos, bass madness of Tony Choy etc. Okay, I would be lying here if I said that on "Elements" everything fits me, but - in advance - there is not much that bothers me on this album. What the max note takes away from its, is related to the sound. I know, the album was made in 40 days and a bit of a bad atmosphere, but well, you can clearly hear from this release that it did not spend too much time on mixing (the remaster does not help either). The sound sometimes rumbles, crackles and covers a lot of interesting nuances (eg. in "Water", when the vocals imposed themself). Fortunately, as a whole, it's not something that reduces the overall level of the disc by these few points - as for me only slightly. Well, bearing in mind that "Elements" is one of the last such exceptional albums signed by Atheist musicians, its value (and uniqueness) is much greater.

Rating: 9,5/10

Komentarze

  1. Gdzieś dawno temu i dawno po rozpadzie grupy wyczytałem wypowiedź Scheafera, że ten album powstał dla żartu, mieli wylane na wszystkich i zwyczajnie zakpili sobie z wytwórni i ogólnie ludzi, którzy ich słuchali. To żartobliwy krążek powstał na odczepnego i pokazania wszystkim gdzie ich mają. Muzyka różna ale powstała z przydkiego przeznaczenia, tym samym dla mnie to nie zaleta lecz potworna wada krążka. NIestety nie umiem się zachwycić płytą, która powstała właśnie z takim przeznaczeniem i ogólnycm wyjebaniem na wszystkich. Z resztą podobna sytuacja miała miejsce w naszym Yattering jak wydali III. To też był fuck w kierunku wszystkich a zwlaszcza wytworni. Jebać takie albumy. Ale jakomuś się podoba, to nie ma problemu. Co kto lubi. Natomiast dorabiać do tego rodzaju płyt ideologii że to poszukiwania i odkrywania nowych horyzontów nie zamierzam. Ostatecznie dla beki mogliby ten album nagrać na skrzypcach, kontrabasie i na bongosach. Ni cholery nie widziałbym w tym wyczynu ani sięgnięcia po nowe rozwiązania, tylko widziałbym w tym kpinę z fanów, mając na uwadze owe problemy z labelem i na siłę i odczepnego wywiązanie się z kontraktu, podając ludziom miksturę dżemu z ogórkiem kiszonym, polane sosem z krewetek, ziemniakami polanymi masłem orzechowym a to wszystko podane w formie sefnika. Niestety ta plyta jest słaba w swojej różnorodności na siłę. O produkcji nie ma co pisać, bo to tragedia dokumentna. Atheist to Piece of Time i troszkę Unquestionable, żartu Elements nie łyknąlem ani wtedy kiedy było nowe ani teraz. Nie znaczy że nie lubię eksperymentów. Lubię ale nie w takiej formie i nie w takim podlożu emocjonalnym i na odczepnego. Pozdrówka

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mimo wszystko "Elements" a "III" to dwie różne historie, pierwsza z wymienionych jeszcze wynika z poprzednich Atheist, "III" na tle "Genocide" to w ogóle inny temat i to właśnie owe nagrywanie "na skrzypcach, kontrabasie i na bongosach". Łabędzi śpiew, ale powiązany z nazwą vs odpad, ale niepowiązany z nazwą - tak bym to widział. Możliwe, że obie były robione byle gorzej i na odpierdol labelowi, ale "Elements" jednak dużo bardziej trzyma się kupy.

      Różne rzeczy padają w tych wywiadach, trudno powiedzieć czy Kelly na pewno mówił na poważnie - może liczył na jakiś większy sukces, może dorabiał jakieś teorie, a może trudno było mu przyznać, że musieli się z wcześniej podpisanego kontraktu wywiązać mimo, że ze sobą nie chcieli grać. Ja bym obstawiał ostatnią opcję ;)

      Pozdrawiam

      Usuń
    2. Możliwe. W sumie piszę to jako fan Atheist. Nie ukrywam, obrazilem się za Elements. Może dziś sobie włącze heheh.

      Usuń
    3. hellalujah:::
      Aż strach pomyśleć jaką by to miało siłę rażenia z lepszą produkcją.

      Usuń
  2. Jeśli ten album powstał na odczepnego to biję pokłony, bo to mój ulubiony album Atheist (co nie znaczy że nie czczę ich porzednich - jak najbardziej je czczę). Mi się wydaje, że byli wystarczająco profesjonalni aby nie odstawić gniota, ale wierzę że chcieli zrobić coś po swojemu, mając gdzieś całą resztę.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty