Vltimas - "Epic" (2024)

Co nieco zdążyło upłynąć od zamieszania związanego z supergrupą tak potężnych, choć z pozoru dość rozbieżnych między sobą person jak David Vincent, Blasphemer i Flo Mounier. Przez ten czas, zainteresowanie wokół Vltimas jednak nie malało, apetyt na następcę bardzo dobrego "Something Wicked Marches In" rósł, a sama idea (super)projektu wyłącznie nabierała rozpędu. Muzycy zatem dość szybko zapowiedzieli drugi pełniak, a jego realizacja odrobinę się przeciągnęła przez wiadomą, globalną sytuację, o której większość już pewnie zdążyła zapomnieć. Potem, gdy wszystko zaczęło się na nowo rozkręcać, panowie zapowiedzieli ów "Epic" i w 2024 odfajkowali premierę krążka nr 2. Zdecydowanie było jednak na co czekać, bo drugi longplay Vltimas podtrzymuje wcześniejsze zaintrygowanie i prezentuje się zaskakująco świeżo.

Najciekawsze, że na samym początku "Epic" może sprawiać niemałe trudności. Album ten jest bowiem solidnie pojechany jeśli chodzi o...wokale. Tak, głos Davida Vincenta to jedna z tych składowych, przez które kompletnie można odbić się od tego wydawnictwa i uznać je za zbyt ekstrawaganckie lub zwyczajnie drwiące z typowo black/deathowego zdzierania gardła. Sam miałem tu podobny problem, ale przekonałem się do tego pomysłu równie szybko - pomimo że generalnie lubię wokale Vincenta nawet w jego późnej odsłonie. O co się rozchodzi? A no o to, iż dużo tutaj rokendrolowania w stylu "Illud Divinium Insanus", ale też zmanierowanego, bardzo podniosłego śpiewu, którego w przeszłości Davidowi zdarzało się użyć może raz na cały album. Na "Epic" taki styl wokalowania jest na porządku dziennym. Dlaczego jednak to, bądź co bądź, przekonuje? Odpowiedź jest banalnie prosta. Ma to swój niepodważalny urok, bo raz, że David Vincent zdolnym i charyzmatycznym śpiewakiem jest, a dwa, że przy tak odjechanych wokalizach i podczernionych tekstach czuć, że Amerykanin czuje się w takim stylu kurewsko naturalnie, pięknie podkreślając różnorodność materiału. 

No właśnie, warstwa instrumentalna również wywiera dużo pozytywnych odczuć, i to bez uprzedniego przekonywania się. Blasphemer ponownie prezentuje swoje charakterystyczne podejście do pisania riffów, które śmiało nasuwa skojarzenia z czasami, gdy pogrywał z Mayhem. Na całe szczęście, Norweg nie opiera się na wyłącznie ogranych patentach i korzysta ze sporego wachlarzu smaczków. Poza wysoką nośnością, niemałą techniką i pomysłowością, tym razem więcej z jego strony trafiło tutaj także popisów solowych, które urzekają finezją i melodyjnością na miarę - nomen omen - Morbid Angel. Spore zaskoczenie przynosi też strona perkusyjna, która z intensywnością Cryptopsy niewiele ma wspólnego, a gęstsze blastowanie Flo Mouniera pojawia się w dosłownie paru momentach. Jego gra na "Epic" jest bardziej zdyscyplinowana i prostsza, co nie znaczy, że nudna. Swoją drogą, zastanawiającym jest, że Flo nie pojawił się na fotach promujących tenże album. Wstydzić się tu bynajmniej przecież nie ma czego.

Jak łatwo się domyśleć, same utwory są wyraźnie lżejsze, bardziej przestrzenne i pozbawione gęstego drummingu. Krok w takim kierunku jednak w pełni mnie przekonuje, bo znajduje to przełożenie na charakterne, klimatyczne, sensownie melodyjne i różnorodne utwory, a często też wychodzi to poza przegródkę pospolitego black/death. Zaskakuje chociażby thrashujący rytm "Miserere", marzycielski klimat "Spoils Of War" (nasuwający skojarzenia z przystępniejszym obliczem Immortal) i "Nature's Fangs", przebojowość "Mephisto Manifesto", chwytliwość głównego motywu gitarowego "Exercitus Irae" czy popisy wokalne w tytułowcu i "Invictus". Jedynie "Scorcher" w tym zestawieniu wypada dość nijako, którego duża ilość blastów, jak na ironię, to jedyne co kawałek oferuje, a pozostałe motywy z niego dość szybko umykają pamięci. Pewne pochwały zasługuje również brzmienie wykręcone przez Jaime'a Gomeza Arellano. Te jest dosyć suche i przejrzyste, ale nie brakuje mu mięcha i blackowego pierwiastka.

Tym sposobem, "Epic" bardzo pozytywnie zaskakuje. Wszyscy w końcu wiemy jakie najczęściej stoją intencje za supergrupami z wielkimi nazwiskami, a tu nie dość, że muzycy spisali się pierwszorzędnie, to jeszcze podołali oczekiwaniom poprzednika i zaoferowali kilka, nowych elementów. Pomimo że, całościowo, efekt wow jest mniejszy niż przy okazji debiutu i miejscami przydałyby się troszkę intensywniejsze partie.

Ocena: 8/10


[English version]

Some time has passed since the interest surrounding the supergroup of such powerful, although seemingly quite divergent people as David Vincent, Blasphemer and Flo Mounier. During this time, the interest in Vltimas did not decrease, the appetite for a successor to the very good "Something Wicked Marches In"  was growing, and the idea of the (super)project was only gaining momentum. Therefore, the musicians announced their second full-length album quite quickly and its implementation was delayed a bit due to the well-known global situation, which most people have probably already forgotten about. Then, when everything started to fall into place again, the gentlemen announced "Epic" and released album no. 2 in 2024. However, there was definitely something to wait for, because the second Vltimas longplay maintains the previous intrigue and looks surprisingly fresh.

The most interesting thing is that "Epic" can be quite difficult at the very beginning. This album is really crazy when it comes to...vocals. Yes, David Vincent's voice is one of those elements that may turn you away from this release and you consider it too extravagant or simply mocking the typical black/death vocals. I had a similar problem here, but I changed my opinion very quickly - even though I generally like Vincent's vocals, even in his late version. What's going on? Well, there's a lot of rock-and-rolling in the style of "Illud Divinium Insanus", but also mannered, very uplifting singing, which in the past David used maybe once during the entire album. On "Epic" this style of vocals is commonplace. But why is this so convincing anyway? The answer is very simple. This has its undeniable magic, because firstly, David Vincent is a talented and charismatic singer, and secondly, with such crazy vocalizations and blackened lyrics, you can feel that the American feels so fucking natural in this style, beautifully emphasizing the diversity of the material.

Well, the instrumental side also gives a lot of positive impressions, without having to convince ourselves first. Blasphemer once again presents his characteristic approach to writing riffs, which boldly brings to mind the times when he played with Mayhem. Fortunately, the Norwegian does not rely solely on well-known patterns and uses a wide range of his guitar skills. In addition to his high catchiness, considerable technique and ingenuity, this time there are also more solo performances from him, which captivate with finesse and melodicism reminiscent of - nomen omen - Morbid Angel. The drums side also brings quite a surprise, as it has little in common with the intensity of Cryptopsy and Flo Mounier's blasting appears in just a few moments. His playing on "Epic" is more disciplined and simpler, but that doesn't mean it's boring. By the way, it's puzzling that Flo did not appear in the photos promoting this album. There is nothing to be ashamed of here.

As you can easily guess, the songs themselves are clearly lighter, more spacious and devoid of intense drumming. However, a step in this direction fully convinces me, because it comes into characterful, atmospheric, sensibly melodic and diverse songs, and often goes beyond the typical black/death genre. The surprises include the thrashing rhythm of "Miserere", the dreamy atmosphere of "Spoils Of War" (reminiscent of the more accessible face of Immortal) and "Nature's Fangs", the hit nature of "Mephisto Manifesto", the catchiness of the main guitar motif of "Exercitus Irae" and the vocal performances in the title track and "Invictus". Only "Scorcher" is quite bland on this list, whose large number of blast beats, ironically, are the only thing the song offers and the remaining motifs from it quickly escape memory. The sound created by Jaime Gomez Arellano also deserves some praise. This is quite dry and transparent, but it does not lack heaviness and a black metal element.

In this way, "Epic" surprises very positively. After all, we all know what the intentions behind supergroups with big names are, and here not only did the musicians perform exceptionally well, but they also lived up to the expectations of their predecessor and offered several new elements. Even though, overall, the wow effect is smaller than in the debut and in some places a bit more intense parts would be useful.

Rating: 8/10

Komentarze

Popularne posty