Akercocke - "Words That Go Unspoken, Deeds That Go Undone" (2005)
Seria trzech świetnych, ociekających oryginalnością krążków oraz stopniowo wzrastającego zainteresowania wokół zespołu nie zaniechała w Akercocke dalszej chęci rozwoju, nawet kosztem przestrzelenia się z oczekiwaniami ogółu. Co ciekawe, szybko po wydaniu "Choronzon", w grupie po raz pierwszy zaszły istotne zmiany personalne - z zespołem rozstał się gitarzysta Paul Scanlan. Na miejscu Scanlana, dość ekspresowo pojawił się w zespole Matt Wilcock, z którym pozostała trójka zaczęła majstrować nad krążkiem nr 4. Ten udało się zarejestrować bardzo sprawnie i wydano go już w 2005 roku pt. "Words That Go Unspoken, Deeds That Go Undone". Był to jednak dość interesujący przypadek. Po pierwsze, mimo zejścia w wyraźnie trudniejsze klimaty (o czym zaraz) utrzymał on podobne zainteresowanie co do "Choronzon". Po drugie, mimo piekielnie (sic!) wysokiego poziomu wyznaczonego przez poprzednie płyty i ich cyklicznego ukazywania się co 2 lata, Brytolom udało się tu przebić wcześniejszą trójcę, nagrywając swój najlepszy oraz najbardziej ambitny longplay w dyskografii.
Jeśli więc pierwsze trzy krążki Akercocke należały do bardzo pomysłowych, unikalnych oraz odkrywczych, to na "Words That Go Unspoken, Deeds That Go Undone" owe zatrzęsienie oryginalności wystrzeliło ponad tamtą skalę - i nie jestem w tej opinii odosobniony. Tak, moi drodzy, "Words That Go Unspoken..." to szczytowe osiągnięcie ekipy Jasona Mendonçy, które prezentuje ich charakterystyczną wizję prog-death-blacku w maksymalnie szalonej, intensywnej i odjechanej odsłonie z najlepszą, najbardziej wyrazistą produkcją (choć trzeba polubić w niej triggery). Akercocke olali zatem jakiekolwiek bariery, które jeszcze gdzieś tam mogły się przewijać przy okazji poprzednich krążków i postanowili zapuścić się w mocno ekscentryczne i odważne rejony, gdzie absolutnie nie ma rzeczy niemożliwych. Absolutnie, żadnych.
Mieszają się tu ze sobą rzeczy progresywne, nastrojowe, brutalne, techniczne, nośne i siarczyste. Najlepsze jednak, że skomponowane i zaaranżowane zostały one w tak świeży, naturalny oraz wizjonerski sposób, że przez myśl nie przechodzi określać tego krążka niespójnym, zbyt skrajnym czy przedobrzonym. Zarówno te zaawansowane, jak i chwytliwsze partie logicznie z siebie wynikają i zamykają się w jedną, zakręconą całość. Ba, przywołane kontrasty na "Words That Go Unspoken..." bardzo płynnie między sobą przechodzą i bez względu na brutalniejszy czy łagodniejszy patent grupa zachowuje swój indywidualny charakter.
Na czwórce, Brytole wprawdzie puścili grindowe wpływy w siną dal (choć już na "Choronzon" nie było ich praktycznie wcale), zrezygnowali z kobiecych zaśpiewów, a industrialne wstawki ograniczyli do dosłownie kilku fragmentów, to jednak nawet niewprawione ucho wyłapie, że poziom ekstremy oraz progresji wystrzelił daleko ponad wszelkie normy. Brakuje po prostu słów, by określić zajebistość i szaleństwo zaklęte w dźwiękach z "Words That Go Unspoken, Deeds That Go Undone". Każdy z tutejszych utworów błyszczy pomysłami na riffy, solówkami (a Wilcock wyśmienicie uzupełnił braki po Scanlanie), zmianami klimatu, a także niemałą chwytliwością. "Seduced", "The Penance", "Intractable" czy "Words That Go Unspoken" to jedne z tego przykładów, choć przy tak wspaniałym materiale należałoby wymienić dosłownie wszystkie z nich - tak, przerywniki również.
Osobną kategorią, tą naj-naj, są "Verdelet" oraz "Shelter From The Sand". Pierwszy to podobny kaliber hitu co "Leviathan", który od miażdżącego walcowania doskonale przechodzi w intensywny i dość melancholijny finał, natomiast drugi to już totalny odlot, gdzie motywy zmieniają się jak w kalejdoskopie, a jednocześnie zazębiają się one ze sobą perfekcyjnie. O co się właściwie w tym 10-minutowym kolosie rozchodzi? A no, o ogólny polot, czyli przeplatanie między brutalnymi wyziewami, progresywnymi przejściami, diabelską aurą, zróżnicowanymi wokalami, ale także...zadziwiająco kojącą atmosferą. Ostatni element w szczególności zaskakuje, bo czyste gitary, pianino i zabawy tappingami bardzo mocno celują w eksperymentalne i uduchowione brzmienia w typie Lykathea Aflame, a jak się błyskawicznie okazuje, wybornie pasuje to do tego typu szykownej wizji death-blacku.
Czwarty album Akercocke to zatem totalnie wybitny i powalający na kolana materiał, który zachwyca odwagą, ma wyjątkowy klimat i pierwszorzędnie łączy progresywne struktury z death-blackową sieczką. Udowadnia on, że można stworzyć progresywny i nietuzinkowy album, a jednocześnie odpowiednio brutalny, nieznający kompromisów i...zarazem bardzo chwytliwy! Pełna rekomendacja z mojej strony.
Ocena: 10/10
[English version]
A series of three great albums, distinguished by originality and the gradually growing interest around the band did not give up Akercocke's desire to develop further, even at the cost of exceeding public expectations. Interestingly, soon after the release of "Choronzon", for the first time, there were significant line-up changes in the group - guitarist Paul Scanlan left the band. In Scanlan's place, Matt Wilcock appeared in the band quite quickly and together with the other three, they started composing album no. 4. This one was recorded very efficiently and was released in 2005 entitled "Words That Go Unspoken, Deeds That Go Undone". It was quite an interesting case though. First of all, despite it descent into clearly more difficult climates (more on that in a moment), it maintained a similar interest as "Choronzon". Secondly, despite the extremely (sic!) high standard set by previous albums and their cyclical release every two years, the Brits managed to surpass the previous trio, recording their best and most ambitious longplay in their discography.
So if the first three Akercocke albums were very inventive, unique and groundbreaking, then on "Words That Go Unspoken, Deeds That Go Undone" this burst of originality went beyond that scale - and I am not alone in this opinion. Yes, my dears, "Words That Go Unspoken..." is the peak achievement of Jason Mendonça's band, which presents their characteristic vision of prog-death-black in the most crazy, frantic and intense version with the best and the most professional production (although you have to like the triggers in it). Therefore, Akercocke overcame any barriers that may have been present on previous albums and decided to venture into very eccentric and bold areas where absolutely nothing is impossible. Absolutely, nothing.
Progressive, atmospheric, brutal, technical, powerful and satanic things are mixed here. The best thing, however, is that they were composed and arranged in such a fresh, natural and visionary way that it doesn't even occur to me to call this album inconsistent, too extreme or overdone. Both the advanced and catchier parts follow logically from each other and form one twisted whole. In fact, the contrasts mentioned on "Words That Go Unspoken..." flow very smoothly and regardless of the more brutal or prettier approach, the group retains its individual character.
On their fourth album, Akercocke let the grind influences go far (although on "Choronzon" there were practically none of them), they rejected female vocals and limited the industrial inserts to just a few fragments, but even an untrained ear will notice that the level of extreme and progression went far beyond all norms. There are simply no words to describe the awesomeness and madness contained in the sounds of "Words That Go Unspoken, Deeds That Go Undone". Each of the songs here shines with ideas for riffs, solos (and Wilcock perfectly filled the gaps after Scanlan), changes in climate and quite catchiness. "Seduced", "The Penance", "Intractable" and "Words That Go Unspoken" are some examples of this, although with such great material it would be necessary to mention literally all of them - yes, the interludes too.
A separate category, the best of the best, are "Verdelet" and "Shelter From The Sand". The first one is a hit of a similar scale as "Leviathan", which goes from a crushing heaviness to an intense and quite melancholic finale, while the second one is a total madness, where the motifs change like in a kaleidoscope and at the same time they connect perfectly with each other. What is this 10-minute colossus actually about? Well, about the overall flair, i.e. the alternation between brutal blasting, progressive transitions, devilish aura, diverse vocals, but also...a surprisingly soothing atmosphere. The last element is particularly surprising, because the clean guitars, piano and tapping patterns are very much focused at experimental and soulful sounds like Lykathea Aflame, and as it quickly turns out, it perfectly fits this type of stylish vision of death-black.
The fourth album by Akercocke is a completely outstanding record that impresses with its boldness, has a unique atmosphere and perfectly combines progressive structures with death-black intensity. It proves that you can create a progressive and unique album, and at the same time appropriately brutal, uncompromising and...very catchy! Full recommendation from my side.
Rating: 10/10
hellalujah :::
OdpowiedzUsuńOd dawna zabierałem się za Akercocke.
Dzięki za impuls.
Na bardzo wstępnym etapie mogę tylko napisać, że kopie dupę.