Melechesh - "Djinn" (2001)

Wyrok śmierci za granie black metalu. Brzmi to...jak przepis na murowany sukces! W rzeczy samej, Melechesh Ashmedi i jego koledzy całkiem sprawnie znaleźli na siebie patent, a napiętą atmosferę zagrażającą życiu kapeli rozwiązali bez większych uszczerbków na zdrowiu, szybko znajdując odpowiednie fundusze, emigrując większością składu do Holandii oraz stawiając kolejne, istotne kroki już poza granicami Jerozolimy. No cóż, realia Izraela i tamtejszych kultur są bezlitosne - wszelka cięższa, gitarowa muzyka grana nieanonimowo z miejsca spotyka się z dezaprobatą. W każdym razie, Melechesh po ukazaniu się "As Jerusalem Burns...Al'Intisar" i emigracji kontynuowali działalność, zebrali kilka nowych person do składu (obok Ashmediego i Molocha, znaleźli się basista Al'Hazred i perkusista Proscriptor), a w 2000 roku przystąpili do nagrań drugiego krążka, który wydany został rok później za sprawą Osmose Productions jako "Djinn". To właśnie tutaj po raz pierwszy rozkwitł charakterystyczny styl Melechesh, z którego grupa szerzej zasłynęła.

Punkty wspólne z debiutem zatem można policzyć na palcach jednej ręki, zaś w pierwszej chwili niewykluczone, że krążek wprawi w konsternację. Zmieniło się naprawdę dużo, a czasem to nietrudno o wrażenie obcowania z wyraźnie inną kapelą niż za czasów jedynki. Błyskawicznie jednak na nową twarz Melekeszy idzie spojrzeć przychylnie, ba!, w pełni przekonać się, że to jedyna integralna i racjonalna wizja Ashmediego z zespoleniem orientalizmów oraz black metalu. "Djinn" bowiem wybornie rzuca nas w wir pustynnych przepraw oraz wędrówek pośród świątyń, prowadząc do sądu ostatecznego ludzkości oraz zwycięstwa satanizmu. Finał dobrze znany dla black metalowych założeń tematycznych, aczkolwiek generalna otoczka w wykonaniu Melechesh jest bardzo oryginalna i - oczywiście - nie mniej szczera co u innych hord. Patrząc na okładkę, klimat tej muzyki oraz częstokroć wykorzystywane orientalne melodie, tak, sumeryjskie świątynie, pustynne wyprawy, żar lejący się z nieba oraz rogaty nie ustępują na "Djinn" ani na moment, prezentując unikalne spojrzenie na black metal, a jednocześnie, będąc wiernym klasycznym ideom tego nurtu.

Na ile inteligentnie przemyślane, o zaskakująco ciepłym, ale siarczystym klimacie oraz pomysłowe jest to granie świadczyć mogą chociażby "Oasis Of Molten Gold", "Rub The Lantern", "Dragon's Legacy", "A Summoning Of Ifrit And Genii", "Wardjinn", "Covering The Sun" czy "Kurnugi's Reign" - jak więc widać większość tracklisty. W każdym z nich znajdziemy w mig rozpoznawalne surowe, blackowe riffy, odważne, arabskie rytmy, sensownie podkreśloną, chropowatą produkcję, egzotyczne melodie, wysoki skrzek Ashmediego, ludowe instrumenty (typu bouzouki), trochę blastów, no i przede wszystkim, wciągający klimat oraz mistrzowskie budowanie napięcia, przez co utwory sięgające 7-8 minut kompletnie nie nudzą, mają sporo chwytliwości i nie brak w nich poukrywanych smaczków przy dogłębniejszym ich analizowaniu.

Z tego co dotychczas wypisywałem, "Djinn" prezentuje się jako płyta perfekcyjna. No, tak niestety nie jest. Minusów dwójka też kilka ma, choć nie w takim stopniu, by nie czerpać z longplaya wystarczającej radochy, a ocena lokowała się drastycznie niżej. Najbardziej na "Djinn" doskwierać może spore nagromadzenie wspominanych, skocznych rytmów, przez które przy pierwszym kontakcie z płytą trudniej jest rozróżnić kawałki między sobą. Perkusyjnie, patent fajny, ale mam wrażenie, że w paru fragmentach można było zdecydować się na inny schemat dla urozmaicenia i lepszy sposób podkreślenia charakteru kawałków, każdego z osobna. Dalej, nie robią mi z rzadka pojawiające się piski Ashmediego w guście Rob Halford/King Diamond, brzmiące trochę kuriozalnie, a także hidden track po wybrzmieniu "The Siege Of Lachish" oraz delikatnie tęskno tu za brutalnością debiutu, której ostało się stosunkowo mało. Te aspekty również poprawiono już na następnych longplayach.

Tak jak wspominałem, to od "Djinn" zaczyna się prawdziwy Melechesh. Na drugim albumie, zespół po raz pierwszy przedstawił swoją charakterystyczną wizję black metalu, z jednej strony, przywdziewając ją w sensowne, orientalne klimaty, z drugiej, pokazując, iż przy takiej egzotyce możliwym jest zabrzmieć wystarczająco piekielnie. Połączenie to o tyle wyśmienite, że przełożyło się na rozbudowane, chwytliwe i unikalne kompozycje, które otworzyły wrota na jeszcze więcej.

Ocena: 9/10


[English version]

Death sentence for playing black metal. It sounds...like a recipe for a big success! Indeed, Melechesh Ashmedi & co. quite skillfully found a pattern for themselves, and they resolved the tense atmosphere that threatened the life of the band without any major damage to their health, quickly finding the right funds, emigrating most of the line-up to the Netherlands and taking the next, important steps outside the borders of Jerusalem. Well, the realities of Israel and its cultures are merciless - any heavier, guitar music played non-anonymously is immediately met with disapproval. In any case, after the release of "As Jerusalem Burns...Al'Intisar" and emigration, Melechesh continued their activity, gathered a few new people to the line-up (apart from Ashmedi and Moloch, there was bassist Al'Hazred and drummer Proscriptor), and in 2000 they started recording their second album, which was released a year later by Osmose Productions as "Djinn". It was here that the distinctive Melechesh style for which the group became widely known first appeared.

The common points with the debut can therefore be counted on the one hand, and at first glance it's possible that the album will cause consternation. A lot has changed and sometimes it's easy to get the impression of listening to the a clearly different band than during the previous time. However, one can quickly look at the new face of Melechesh favorably, well!, fully convince oneself that this is the only integral and rational vision of Ashmedi with the fusion of orientalisms and black metal. "Djinn" perfectly throws us into the vortex of desert crossings and wanderings among temples, leading to the final judgment of humanity and the victory of Satanism. The ending is well known for the thematic assumptions of black metal, although the general theme performed by Melechesh is very original and - of course - no less honest than other black metal bands. Looking at the cover art, the atmosphere of this music and the frequently used oriental melodies, yes, the sumerian temples, desert expeditions, pouring heat and the devil do not give way on "Djinn" for a moment, presenting a unique view of black metal while at the same time remaining within the classic ideas of the genre.

How intelligently thought out, surprisingly warm but satanic atmosphere and inventive this music is can be heard in "Oasis Of Molten Gold", "Rub The Lantern", "Dragon's Legacy", "A Summoning Of Ifrit And Genii", "Wardjinn", "Covering The Sun" or "Kurnugi's Reign" - as you can see most of the tracklist. In each of them you will find instantly recognizable raw, black metal riffs, bold, Arabic rhythms, sensibly emphasized, rough production, exotic melodies, Ashmedi's high screeches, folk instruments (like bouzouki), some blasts, and above all, an engaging atmosphere and masterful building of tension, by which songs reaching 7-8 minutes are not boring at all, they have a lot of catchiness and there is a lot of hidden interesting details when analyzing them more deeply.

From what I have written so far, "Djinn" presents itself as a perfect album. Well, unfortunately it's not. Their second album also has a few flaws, although not to such an extent that the longplay would not be enjoyable enough, and the rating was drastically lower. The biggest problem with "Djinn" may be the large accumulation of the aforementioned, bouncy rhythms, due to which it's harder to distinguish the tracks from each other during the first contact with the album. These drum patterns are fine, but I have the impression that in a few fragments they could have decided on a different scheme for variety and a better way of emphasizing the character of each track separately. Furthermore, Ashmedi's occasional high vocals in the Rob Halford/King Diamond style sound a bit odd here, and hidden track after "The Siege Of Lachish" and I also slightly miss the brutality from the debut, of which there is relatively little left. These aspects were also improved on subsequent longplays.

As I mentioned, the real Melechesh begins on "Djinn". On their second album, the band presented their characteristic vision of black metal for the first time, on the one hand, mixing it in sensible, oriental atmospheres, on the other, showing that with such exoticism it's possible to sound sufficiently hellish. This combination is so excellent that it came into expanded, catchy and unique songs, which opened the gates to even more.

Rating: 9/10

Komentarze

Prześlij komentarz

Popularne posty