Melechesh - "As Jerusalem Burns...Al'Intisar" (1996)

Dziś zapuścimy się w miejsca czczone, o wyjątkowej energii i uduchowione, bo do samego Izraela, czyli Jerozolimy (oraz Betlejem). Nie, to nie żart, nie przesłyszeliście się, a mi tym razem nic nie odwaliło i nie oczytałem się Gościa Niedzielnego. To właśnie z miasta Salem wywodzi się Melechesh - kapela, której styl bardzo oryginalnie łączył szeroko pojęte orientalizmy i black metal. Ich początki datuje się już na 1993 rok, gdy głównodowodzący Melechesh Ashmedi (od którego m.in. wzięła się oczywiście nazwa grupy) umyślił sobie przywdziać ekstremalne granie w tematykę i klimaty obracające się wokół judaizmu, islamu i chrześcijaństwa w iście siarczystej i apokaliptycznej otoczce. 

Formują się więc pierwsze składy, tworzy się premierowa muzyka, ukazuje się demo i singiel, a zarazem szybko się okazuje, że najbardziej stabilnie towarzystwa dotrzymują wówczas perkusista Lord Curse oraz drugi gitarzysta (i tutaj również drugi basista) Moloch. W trójosobowym składzie wydany w 1996 roku zostaje ich debiutancki album - "As Jerusalem Burns...Al'Intisar". Wtedy to historia Melechesh nabiera obrotów, przez które raptem rok później grupa - w większości - będzie zmuszona wyemigrować ze swojego kraju na wskutek bojkotu lokalnej, fanatycznej społeczności oraz irracjonalnych restrykcji władz jeśli trio nie przestanie grać, a ogólnie, dzięki którym uda im się zyskać światowy rozgłos i bardzo charakterystyczny styl.

Na etapie debiutu, muzyka Melekeszów wypadała...bardzo surowo oraz mało orientalnie. Tak naprawdę, ich charakterystyczny, egzotyczny styl dopiero się kształtował. "As Jerusalem Burns...Al'Intisar" to bowiem black metal niespecjalnie oryginalny i - poza tematyką tekstów i tytułów - z rzadka odwołujący się do kultury bliskowschodniej. Znacznie więcej w tamtych czasach było słychać po Melechesh fascynacji brutalnością i brzydotą Marduk (mniej więcej na przecięciu "Those Of The Unlight" i "Opus Nocturne") z nutą melodyjności Dissection aniżeli chęci stworzenia zupełnie nowej jakości. Oczyywiście, nie oznacza to, że w czasach jedynki Izraelczycy podjąć się tegoż zagadnienia nie próbowali, bo kilka elementów (o których za moment) zdradza nadchodzącą rewolucję, aczkolwiek w 1996 roku trio generalnie trzymało się wydeptanej drogi przez europejskie hordy w wariancie wyraźnie ekstremalnym, czyli siejąc spustoszenie blastami lub prymitywnym kroczeniem w średnich tempach à la Celtic Frost, ścianą hałaśliwych gitar i skrzeczącego wokalu, bez większych urozmaiceń czy odstępstw.

Jak na ironię, w swojej nieoryginalności, "As Jerusalem Burns...Al'Intisar" kompletnie nie drażni, umiejętnie wykorzystuje cudze wpływy oraz zawiera szereg kompozycji, których zwyczajnie dobrze się słucha. W wielu aspektach debiut Melechesh brzmi niczym naturalna kontynuacja tematów z albumów wspomnianego Marduk. To co może się tu w szczególności podobać tyczy się właśnie wysokiego poziomu intensywności, dużego stężenia diabła i całkiem czytelnej produkcji, mimo jej bzyczącego charakteru. Gitarowe tremolo sypie się gęsto, perkusista napiera blasty z uporem maniaka oraz z sensem potrafi zagrać wolniej, bas pląta się gdzieś na ostatnim tle, a całość podlewają nienawistne wokale - niby nic finezyjnego, a jednak w tym wydaniu wyjątkowo szczere i - o dziwo - nie takie znowu na jedno kopyto. Sprawdźcie o czym mowa chociażby w "The Sorcerers Of Melechesh", "Hymn To Gibil" (z chaotycznym zakończeniem), "Baphomet's Lust", tytułowym czy "Sultan Of Mischief".

No a gdzie można odnaleźć zalążki własnego stylu na debiutanckim albumie Melechesh? A tak się złożyło, że pustynne klimaty oraz taneczne, arabskie rytmy (które później nasi bohaterowie przełożą na niemały sukces), najsilniej odczuwalne są jedynie w "Assyrian Spirit", "Planetary Rites" (ten akurat z pobrzmiewającym klawiszem w stylu Emperor, choć bez tamtego chłodu) oraz "Dance Of The Black Genii". Nie za dużo i fragmenty te zbyt szybko wygasają, choć na tle prostych patentów oraz intensywnej sieczki dość ciekawie odświeżają znaną formułę. Aż szkoda, że takich momentów nie ma tutaj więcej, ale ale...z tego zdawał sobie sprawę również sam zespół, co oczywiście poddał korekcie na następnych albumach.

Z dzisiejszej perspektywy, debiut Melechesh to bardziej ciekawostka niż album wyłamujący się konwencji, choć wskazujący, gdzie sięgały początki Izraelczyków oraz że ich własny styl nie przyszedł tak z marszu. Za sprawą "As Jerusalem Burns...Al'Intisar" widoczne jest, że obrazoburczy i prosty w wymowie black metal powstawał nawet w samym centrum Jerozolimy. Nie było to wówczas popularnym zjawiskiem (nadal w sumie nie jest), w czym nie pomagały surowe zasady tamtej kultury, a jednak w tak egzotycznym miejscu pojawiła się dość sensowna dawka muzyki ku chwale rogatego.

Ocena: 7/10


[English version]

Today we will venture into places that are revered, have exceptional energy and are spiritual, because to Israel itself, straight to Jerusalem (and Bethlehem). No, it's not a joke, you didn't mishear, and this time I didn't go crazy. It's from the city of Salem that Melechesh comes from - a band whose style very originally combined orientalisms and black metal. Their beginnings date back to 1993, when the leader Melechesh Ashmedi (from whom, of course, the name of the group comes) decided to put on extreme metal in themes and climates revolving around Judaism, Islam and Christianity in a truly fierce and apocalyptic setting. 

So the first line-ups are formed, premiere music is created, demo tape and single are released, and at the same time it quickly turns out that the most stable company is kept by the drummer Lord Curse and the second guitarist (and here also the second bassist) Moloch. In the three-person line-up, their debut album - "As Jerusalem Burns...Al'Intisar" - was released in 1996. It's then that the history of Melechesh picks up speed, because of which only a year later the group - most of them - will be forced to emigrate from their country due to the boycott of the local, fanatical community and irrational restrictions of the state power if the trio does not stop playing, and generally, by which they will manage to gain worldwide fame and a very characteristic style.

At the debut times, Melechesh's music came off as...very raw and not very oriental. In fact, their characteristic, exotic style was only just taking shape. "As Jerusalem Burns... Al'Intisar" is black metal that is not particularly original and - apart from the lyrical theme and titles - rarely refers to Middle Eastern culture. At that time, Melechesh was much more fascinated by the brutality and ugliness of Marduk (more or less mixed between "Those Of The Unlight" and "Opus Nocturne") with a hint of Dissection's melodicism than by the desire to create a completely new quality. Of course, this does not mean that during the first album the Israelis did not try to take up this issue, as several elements (which will be discussed in a moment) announce the coming revolution, although in 1996 the trio generally stuck to the well-known patterns of the European band in a clearly extreme variant, i.e. black metal evilness and brutality with blast beats or primitive mid-tempo pacing à la Celtic Frost, a wall of noisy guitars and screeching vocals, without any major variations or deviations.

Ironically, in its unoriginality, "As Jerusalem Burns...Al'Intisar" is completely enjoyable, skillfully uses influences from others and contains a number of compositions that are simply good to listen to. In many aspects, Melechesh's debut sounds like a natural continuation of the themes from the aforementioned Marduk albums. What can be particularly liked here concerns the high level of intensity, a large concentration of the devil atmosphere and quite legible production, despite its buzzing character. The guitar tremolo falls thickly, the drummer presses the blasts like a maniac and is able to play slower with sense, the bass gets tangled somewhere in the background, and the whole album is held together by hateful vocals - seemingly nothing fancy, but in this edition exceptionally sincere and - surprisingly - not so much samey. Check out for example "The Sorcerers Of Melechesh", "Hymn To Gibil" (with a chaotic ending), "Baphomet's Lust", the title track or "Sultan Of Mischief".

And where can you find the first steps of Melechesh own style here? Well, the desert climates and dance, Arabic rhythms (which the band will later take into considerable success) are most strongly felt only in "Assyrian Spirit", "Planetary Rites" (this one with a resonant Emperor-style keyboard, although without that coldness) and "Dance Of The Black Genii". Not too much and these fragments fade away too quickly, although in the background of simple patterns and intensive brutality they refresh the well-known formula quite interestingly. It's a pity that there are not more such moments here, but well...the band itself was also aware of this, which of course they corrected on subsequent albums.

From today's perspective, Melechesh's debut is more of a curiosity than an album that breaks convention, although it does indicate where the Israelis' beginnings were and that their own style did not appear immediately. By "As Jerusalem Burns...Al'Intisar" it's clear that iconoclastic and simple in its context black metal was created even in the center of Jerusalem. It was not a popular phenomenon at that time (it still is not, actually), which was not helped by the strict rules of that culture, and yet in such an exotic place a quite sensible dose of music was created in praise of the devil.

Rating: 7/10

Komentarze

  1. Myślałem że takie przygody można mieć tylko w krajach arabskich

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty