Cryptopsy - "Cryptopsy" (2012)
Miażdżąca fala krytyki spowodowana "The Unspoken King" szybko dała ekipie Flo Mouniera do zrozumienia, że wyjście z tego bagienka jest tylko jedno - naprawić wizerunek nawrotem na brutalne i zakręcone brzmienia poprzez kolejną płytę. Na tę nie trzeba było specjalnie długo czekać (bo raptem 4 lata), a gdy już kurz związany z nią opadł, "Cryptopsy" stała się...jednymi z najlepszych przeprosin, jakie można zafundować! Bo pomimo obecności dość nielubianego Matta McGachy'ego i standardowych zawirowań w składzie, selftajtl Cryptopsy okazał się być jedną z najlepszych płyt, jaka powstała bez udziału Lorda Worma.
Paradoksalna zasługa w tym hejterów, ale także pojawienia się obok Flo Mouniera, Christiana Donaldsona i Matta McGachy'ego basisty Oliviera Pinarda oraz ściągniętego na nowo - jednego z najważniejszych filarów tej grupy - gitarzysty Jona Levasseura. W tej oto konfiguracji, kwintet powrócił na swoim siódmym longplayu do tego, czego oczekuje się od kapeli formatu Cryptopsy - jednakowo brutalnej i technicznej ekstremy. Znów więc muzyka jest nabuzowana, pełna zmiennych motywów, obfita w sensowną melodykę i charakterystyczną dla tych Kanadyjczyków motorykę przy wolniejszych momentach, choć nie ma tu mowy o zrzynaniu z przeszłości. Równie dobre wrażenie robią na "Cryptopsy" wokale McGachy'ego; dużo bliższe growli (czy raczej świnkowania) i wrzasków rodem z nowszych brutal death metalowych kapel, aniżeli śpiewu z "The Unspoken...", tj. czystego zaciągania czy deathcore'owego zdzierania gardła. Wystarczy obadać "Amputed Enigma", "Damned Draft Dodgers" (z ciekawym windowym motywem), "Shag Harbour's Visitors" czy "Red-Skinned Scapegoat" (kapitalne jazzowe wstawki), z jak wpierdolowym i pomysłowym graniem ma się tu do czynienia. Minus "Cryptopsy" ma właściwie tylko jeden - nieco zbyt mocno skompresowane brzmienie, przy którym przydałoby się trochę więcej naturalności. W tym miejscu najbardziej dopasowanym wydawałby się sound z "Once Was Not", mogący jeszcze bardziej uwypuklić wszystkie wcześniej wymienione plusy.
Po nieudanym wyskoku w core'owe klimaty, Kanadyjczycy z Cryptopsy powrócili na death metalowe tory i przestali usilnie eksperymentować. W ich przypadku to jednak nic złego. "Cryptopsy" bowiem znakomicie ukazało, że ekipa Flo Mouniera nadal jest w stanie tworzyć interesującą dawkę ekstremy, nawet jeśli jej zawartość nie wykracza poza charakterystyczny styl tej grupy. Poza tym, okazało się, że ten cały Matt McGachy wcale nie taki straszny dla Cryptopsy.
Ocena: 8,5/10
[English version]
A crushing criticism from "The Unspoken King" content quickly made Flo Mounier's band understand that there was only one way out of this mess - fix that state with a return to brutal and twisted sounds with another album. We didn't have to wait too long for this one (only 4 years), but when the dust settled, "Cryptopsy" became...one of the best apologies that can be given! Because despite the presence of the rather disliked Matt McGachy and the standard turbulences in the line-up, the self-titled Cryptopsy's album turned out to be one of the best albums that was created without the participation of Lord Worm.
Paradoxical merit of haters, but also the appearance, next to Flo Mounier, Christian Donaldson and Matt McGachy, bassist Olivier Pinard and the welcomed back - one of the most important pillars of this group - guitarist Jon Levasseur. In this line-up, the quintet on their seventh lp returned to what is expected of a band like Cryptopsy: an equally brutal and technical death metal. So again the music is buzzing, full of changeable motives, abundant in meaningful melodies and rhythmic skills characteristic of these Canadians at slower moments, but there is no copy pasting from the previous lps. McGachy's vocals also make a good impression on "Cryptopsy"; much closer to growls (or rather squeals) and screams straight from newer brutal death metal bands, than to clean singing and deathcore yelling from "The Unspoken...". It's enough to check "Amputed Enigma", "Damned Draft Dodgers" (with an interesting elevator motif), "Shag Harbour's Visitors" or "Red-Skinned Scapegoat" (with great jazz inserts), how impulse and inventive death metal is to be dealt here. The minus point of "Cryptopsy" actually has only one - a bit too much compressed sound, which could use a bit more naturalness. At this point, the sound from "Once Was Not" would seem to be the most suitable, as it could further emphasize all the aforementioned advantages.
After an unsuccessful jump into the metalcore/deathcore regions, Canadians from Cryptopsy returned to death metal climates and stopped experimenting. In their case, however, it's nothing wrong with it. "Cryptopsy" brilliantly showed that Flo Mounier's band is still able to create an interesting dose of extreme, even if its content does not go beyond the characteristic style of this group. Besides, it turned out that Matt McGachy was not that terrible for Cryptopsy as some people commonly say.
Rating: 8,5/10
Komentarze
Prześlij komentarz