Cancer - "The Sins Of Mankind" (1993)
W moment po wydaniu "Death Shall Rise", ekipa z Cancer postanowiła wrócić w swoje ojczyste rejony, a co za tym idzie, ze względów odległościowych rozstała się z Jamesem Murphym. Rozłąka ta jednak nie zatrzymała grupy Johna Walkera przed dalszymi działaniami. W mig znalazł się następca - Barry Savage, po czym Raczysko zabrało się za tworzenie trzeciego długograja. Na ów krążek, "The Sins Of Mankind", nie trzeba było jakoś długo czekać, ponieważ ukazał się on na skraju death metalowego boomu, czyli w 1993 roku. I właśnie, ta kończąca się epoka, wyraźnie na trójce Cancer daje się we znaki.
Nie chodzi jednak o progresywny/techniczny/jazzujący kierunek jaki obrały wówczas takie grupy jak Pestilence, Cynic, Death czy Atheist. Co to to nie! Na "The Sins Of Mankind" mocno odczuwalna jest chęć...pogrania inaczej, mniej death metalowo. Nie do końca im się to udało, bo na "The Sins..." deathowe składowe wciąż przeważają ponad resztą, aczkolwiek znacznie częściej niż poprzednio do głosu dochodzą thrashowe zagrywki gitarowe czy proste rytmy (nierzadko w typie banalnego umpa-umpa - co jednak nie jest zarzutem), ale też wyraźnie więcej klimatu i melodycznej dbałości w riffach. Odchudzenie ciężaru oraz zmianę feelingu uwydatnia również dość surowe brzmienie Simona Efemeya, które co prawda nie jest tak masywne jak te od Scotta Burnsa, ale fajnie dodaje ono zadziorności muzyce. Zresztą, z tą jak najbardziej wszystko jest tu w porządku. Mimo wspomnianych nowinek, takie kawałki jak "Patchwork Destiny", "Suffer For Our Sins", "Cloak Of Darkness" czy "Electro-Convulsive Therapy" mają odpowiedni wygar (w czym przoduje też znacznie bardziej ekspresyjny niż poprzednim razem wokal Johna), pomysłowość i chwytliwość. Delikatne spuszczenie z tonu czuć właściwie tylko przy fragmentach z samymi akustykami, które odrobinę wybijają z rytmu na tle death/thrashowej sieczki. Tak poza tym jest naprawdę cacy, nawet jeśli uwzględni się, że ogólny poziom ekstremy i solówek (których jest stanowczo zbyt mało i nie dorównują wirtuozerii Murphy'ego) nie przewyższa tego z poprzedniego albumu.
Na swoim trzecim krążku, Cancer uczynił więc krok wstecz, ale co najciekawsze, nie przełożyło się to na dramatyczne obniżenie lotów. Bo choć po "The Sins Of Mankind" oczekiwano więcej, ma on jednak w zanadrzu sporo dobrych utworów, zapada w pamięć i - podobnie jak na debiucie - świetnie wykorzystuje thrashowe naleciałości do death metalowej młócki. Był to też, do czasu drugiej reaktywacji (?), ostatni longplay Cancer, który trzymał wysoki poziom.
Ocena: 8/10
[English version]
A moment after the release of "Death Shall Rise", Cancer decided to return to their homeland, and thus parted ways with James Murphy for distance reasons. This separation, however, did not stop John Walker's group from further action. In a really short time a successor was found - Barry Savage, after which Cancer started creating and composing a third full-length. We didn't have to wait long for this album, "The Sins Of Mankind", because it was released on the edge of the death metal boom, i.e. in 1993. And exactly, this ending era is clearly visible on the third album of Cancer.
However, it's not about the progressive/technical/jazzy direction that bands like Pestilence, Cynic, Death or Atheist took at that time. On "The Sins Of Mankind" is felt the desire to...play differently, less in death metal style. They didn't quite succeed, because on "The Sins..." death metal elements still prevail over the rest, although much more often than before thrash metal riffs or simple rhythms (often very trivial - which is not is an accusation) come to the fore, but also clearly more climate and melodic care in the terms of the guitars. Reducing the heaviness and changing the feeling is also emphasized by the rather raw production of Simon Efemey, which is not as massive as those from Scott Burns, but it adds a nice aggressiveness to the music. Anyway, it's a really good album. Despite the aforementioned novelties, songs such as "Patchwork Destiny", "Suffer For Our Sins", "Cloak Of Darkness" or "Electro-Convulsive Therapy" have the right power (which is also dominated by John's vocals much more expressive than the previous time), inventiveness and catchiness. A slight drop in tone can be felt only in fragments with acoustic guitars, which are a bit out of rhythm against the background of death/thrash brutality. Besides, it's really good, even if the general level of extremes and solos (which are far too few and they are not as virtuosic as Murphy's) does not surpass that of the previous album.
So, on their third album, Cancer took a step back, but what's most interesting, it didn't come into a dramatic reduction of the high level. Because although after "The Sins Of Mankind" release more was expecteds, it has a lot of good songs, it's memorable and - just like on the debut - it has interesting use of thrash influences for death metal style. It was also, until the second reactivation (?), Cancer's last longplay, which kept the high level.
Rating: 8/10
Ile można pisać o tak nudnych i słabych zespołach, 90% death i black nadaje się do zaorania
OdpowiedzUsuńto po co tu wchodzisz xD
UsuńZawsze pozostaje 10 %
OdpowiedzUsuńobawiam się, że mógłbyś się o nie potknąć i nie zauważyć, nawet jakby ktoś je wyciągnął
UsuńNie miej o to bólu dupki chłopczyku
OdpowiedzUsuń