Cancer - "Spirit In Flames" (2005)
Są takie kapele, którym rozpad i w miarę szybki powrót na scenę z nowym krążkiem - delikatnie mówiąc - niekoniecznie się przysłużył. Z black metalowego podwórka na myśl przychodzi np. norweski Immortal, z death metalowego poletka właśnie pierwszy reunion angielskiego Cancer. Co gorsza, u ekipy Johna Walkera wyglądało to jeszcze mniej okazale, bo już na etapie rozpadu boleśnie obniżyli oni loty, staczając się w rejony miałkiego groove/alternative metalu. Tak więc, Angole z Raczyska w nieco odmienionym składzie, bo z basistą Adamem Richardsonem i drugim gitarzystą Robem Engviksonem, postanowili się zejść już w 2003 roku, wydając rok później fatalnie wyprodukowaną industrialną (?) epkę "Corporation$" (z jednym nowym kawałkiem, dwoma utworami [w tym coveru Celtic Frost] live in the studio oraz remixami), by w roku 2005, wraz z nowym gitarzystą Davem Leitchem przyłożyć powrotnym albumem pt. "Spirit In Flames", któremu bliżej do...wypadkowej z klimatów "Black Faith" i "The Sins Of Mankind".
Niestety, "Spirit In Flames", będący powrotem do grania, to falstart i jeszcze gorsze kupsko niż "Black Faith". Wątpliwy jest już początek krążka. "Insides Out" bowiem zwodniczo daje promyk nadziei na dobry materiał. Niby jest w nim powrót do prostej, death/thrashowej łupanki w średnich tempach rodem z "The Sins Of Mankind", ale gdy pojawia się wokal szybko nasuwa się na myśl, że coś tu kurna nie gra. Otóż, tak samo jak na albumie z 1995 roku John Walker próbuje śpiewać swoim naturalnym głosem i dokładnie tak samo jak wtedy dobitnie słyszalne są jego ogromne braki warsztatowe - do tego stopnia, że już po paru minutach ma się ochotę przełączyć na coś innego. Najgorsze, że w dalszej części krążka wcale nie jest lepiej, ba!, następne utwory całkowicie pogrążają tenże kwartet. Zespół miota się pomiędzy groove metalem z thrashowymi naleciałościami a czymś na kształt rocka alternatywnego, nie mając przy tym totalnie żadnego pomysłu jak spiąć to w jedną, spójną i sensowną całość. No i o ile z riffów i prostej perki dałoby się jeszcze ulepić całkiem przyzwoite kompozycje (nawet tam gdzie grupa zapędza się w groove), tak wokal skutecznie niweczy potencjał "Spirit In Flames", przez co materiał jest asłuchalny.
Powracając w 2003 roku i wydając niedługo potem swój piąty album Angole zaliczyli, jak to się powszechnie mówi, klęskę urodzaju. "Spirit In Flames" bowiem ma niemal tyle samo wspólnego z dobrą muzyką co "Black Faith". Po kolejnej takiej wtopie i oczekiwaniach związanych z reunionem nie dziwne więc, że grupa ponownie dokonała żywota już raptem rok później.
Ocena: 2,5/10
[English version]
There are bands for which splitting-up and relatively quick return to the stage with a new album - to put it mildly - did not necessarily help. From the black metal scene, for example, the Norwegian Immortal comes to mind, from the death metal one, the first reunion of the English Cancer. What's worse, John Walker's band looked even less impressive, because already at the times of splitting-up they painfully lowered their level, falling into the regions of poor groove/alternative metal. So, Cancer in a slightly different line-up, with bassist Adam Richardson and second guitarist Rob Engvikson, decided to get back together in 2003, releasing a year later the badly produced industrial (?) ep "Corporation$" (with one new track, two tracks [including a cover of Celtic Frost] live in the studio and remixes), and in 2005, together with the new guitarist Dave Leitch, hit with the comeback album entitled "Spirit In Flames", which is closer to...the resultant of "Black Faith" and "The Sins Of Mankind".
Unfortunately, "Spirit In Flames", being a return to playing, is a false start and even worse crap than "Black Faith". The beginning of the album is questionable. "Insides Out" deceptively gives a hope for good material. It's supposed to be a return to a simple, death/thrash metal in mid-tempo straight from "The Sins Of Mankind", but when the vocals appear, it quickly comes to mind that something is not right here. Well, just like on the album from 1995, John Walker tries to sing in his natural voice, and just like then, his huge technical deficiencies are clearly audible - to the point that after a few minutes you want to switch to something else. The worst thing is that the later part of the album is not better, well!, the next tracks completely drowns this quartet. The band is lost between groove metal with thrash influences and something like alternative rock, having absolutely no idea how to combine it into one coherent and sensible whole. And while riffs and a simple drums could still be used to create quite decent compositions (even where the group gets stuck in the groove), the vocals effectively destroy the potential of "Spirit In Flames", which makes the material unlistenable.
Returning in 2003 and releasing their fifth album soon after, Cancer had failed the reunion. "Spirit In Flames" has almost as much in common with good music as "Black Faith". After another such flop and the anticipation of a reunion, it's not surprising that the group split-up again only a year later.
Rating: 2,5/10
hellalujah :::
OdpowiedzUsuńBy dopełnić dyskografie dwóch obecnie wiodących w Twoich recenzjach zespołów, musisz się przebić przez masą guano. Szacunek.
hellalujah :::
Usuńtak sobie myślę, że brakuje Ci Carcass
legenda
mniej płyt
lepsze (dużo)
wolty gatunkowe
Nic tylko recenzować :)
Dobry trop, jak najbardziej się pojawi. W ramach ciekawostki dodam, że zarys recek Reek Of Putrefaction i Symphonies Of Sickness zalega mi w plikach już jakoś od roku ;)
UsuńNajlepszy jest Necrotycyzm
OdpowiedzUsuń