Arch Enemy - "Burning Bridges" (1999)

Kuć żelazo póki gorące to podstawa, gdy w światku muzycznym chce się wyjść na większe sceny czy nawet ujrzeć z tego realny pieniądz. Temat stary jak świat, ale mocno mi się nasuwa w kontekście Arch Enemy i ich wczesnych dni. Na samym początku swojej działalności Szwedzi właśnie zasuwali z płytami bardzo sprawnie i szedł za tym dość zadowalający poziom - w przeciwieństwie do albumów wydawanych już w XXI w, gdzie ten drugi element wyparował. Po zaskakująco obiecującym debiucie, 2 lata później ukazała się podobnie niezła "Stigmata", zaś ledwie rok później od dwójki trzeci longplay - "Burning Bridges". I było to o tyle sensowne, że pomimo tak morderczego tempa wydawniczego, trzeci longplay Arch Enemy przynosi pewną zwyżkę względem swojego poprzednika.

Nadal oczywiście mowa o kolejnej odsłonie pt. ile jeszcze można wyciągnąć z "Heartwork"?, aczkolwiek, summa summarum, zaskakująco udanej i nie przyprawiającej o mdłości czy poirytowanie. Podobnie jednak na "Stigmata", nie ma sensu "Burning Bridges" rozkładać na czynniki pierwsze, gdyż spora część składowych pokrywa się z tymi z poprzednich nagrań i nie odkrywa niczego co byłoby dla tych Szwedów obce. Proporcje melodii i metalowego czadu pozostały więc z grubsza niezmienione, natomiast utwory z "Burning..." mają wyraźnie więcej charakteru od tych ze "Stigmaty", mimo że w niektórych z nich słodycz wymyka się spod kontroli. Jednym z takich przykładów są "Demonic Science", "Pilgrim" oraz "The Immortal", które świetnie puszczają oczko do tematów z "Heartwork", a przepitolone zdają się być jedynie pod kątem solówek. 

Najlepiej w tym zestawieniu wypadają zalatujący harmoniami Iron Maiden "Dead Inside", zawierający pewną dramaturgię tytułowiec oraz przemieszany między zadziornością At The Gates i ładnymi melodyjkami "Silverwing". O dziwo, wysokie stężenie cukru lub patosu jest tutaj dobrze wyważone i niepozbawione energii, przez co słucha się ich bez bólu. Również te nieco słabsze numery, czyli "Angelclaw" (zbyt wesołkowaty) czy "Seed Of Hate" (z banalnym refrenem) nie wybijają z rytmu i są akceptowalne w rolach wypełniaczy przed lepszymi utworami. O produkcji, aspektach technicznych, wokalach czy strukturach utworów z kolei nie zamierzam szeroko się rozpisywać, bo temat ten pozostał właściwie niezmienny od poprzedniego krążka. Jest podobnie naturalnie, przejrzyście i jakościowo - nawet pomimo cukru w muzyce.

"Burning Bridges" zatem pomyślnie zamyka pierwszy (i jedyny sensowny) rozdział w historii Arch Enemy. To bowiem trzecia udana część inspirowania się patentami "Heartwork" w jeszcze bardziej przystępnej i wygładzonej formie. Później, po odejściu Johana Liivy, wprawdzie nawychodziło od groma kolejnych płyt pod szyldem Arch Enemy (i skład też bardzo często ulegał zmianie), aczkolwiek krążki te nie są jakkolwiek istotne. Przez absurdalną ilość melodyjek, wcale, prawdę mówiąc.

Ocena: 7,5/10


[English version]

Strike while the iron is hot is the key when you want to get on bigger stages in the music world or even see real money from it. A topic as old as the hills, but it comes to mind strongly in the context of Arch Enemy and their early days. At the very beginning of their activity, the Swedes were making records very efficiently and the quality was quite satisfactory - unlike albums released already in the 21st century, where this second element disappeared. After a surprisingly promising debut, two years later the similarly good "Stigmata" was released and just a year later the third longplay - "Burning Bridges". And it made sense because, despite such a murderous release pace, the third Arch Enemy longplay brings some improvement compared to its predecessor.

Of course, we are still talking about the next part entitled how much more can you get from "Heartwork"?, but it's surprisingly successful and doesn't make you feel irritated. Well, there is no point in detailed analyzing "Burning Bridges", because a large part of the components coincide with those from previous recordings and do not reveal anything that would be too different to these Swedes. The proportions of melodies and heaviness have remained roughly unchanged, while the songs from "Burning..." have clearly more character than those from "Stigmata", even though in some of them the sweetness gets out of control. One such example are "Demonic Science", "Pilgrim" and "The Immortal", which are great references to the themes from "Heartwork" and seem to be too pretty only in terms of solos.

The best in this tracklist are: full of harmonies in the style of Iron Maiden "Dead Inside", the title track with some dramatic atmosphere and "Silverwing" mixed between the aggressiveness of At The Gates and heavy metal melodies. Surprisingly, the high concentration of sweetness or pathos here is well-balanced and not devoid of energy, which makes it easy to listen to them without pain. Also the slightly weaker songs, i.e. "Angelclaw" (too cheerful) or "Seed Of Hate" (with a banal chorus) do not break the rhythm and are acceptable as fillers before better songs. I'm not going to write much about the production, technical aspects, vocals or song structures, because this topic has remained virtually unchanged since the previous album. It's similarly natural, transparent and qualitative - even despite the mentioned sugar in the music.

"Burning Bridges" therefore successfully closes the first (and only sensible) chapter in the history of Arch Enemy. This is the third successful part of being inspired by the "Heartwork" patterns in an even more accessible and listener-friendly form. Later, after Johan Liiva's departure, a number of subsequent albums were released under the Arch Enemy name (and the line-up also changed very often), although these albums are not important. Because of the absurd number of melodies, they are not important at all, to be honest.

Rating: 7,5/10

Komentarze

Popularne posty