Kobong - "Chmury Nie Było" (1997)

Mazowszanie z Kobong ekspresowo wynieśli pokręcone i odbiegające od klasycznych podziałów brzmienia ze swojego debiutu na kolejny poziom, tworząc kompletnie nową jakość w nurcie szeroko pojętej awangardowej muzyki. Dwa lata po "Kobong" ukazał się bowiem ich drugi longplay, "Chmury Nie Było", który przyniósł szereg istotnych i szokujących zmian, a zarazem okazał się być dziełem nowatorskim, jeszcze trudniejszym do zkategoryzowania i wyprzedzającym swoje czasy. Z automatu, w chwili premiery "Chmury..." spotkało się więc ze znikomym zrozumieniem i na swój umowny poklask krążek musiał poczekać wiele lat. Zdecydowanie szkoda takiego losu, bo rzeczywiście, mamy tu do czynienia z dziełem wybitnym, kompletnie niekonwencjonalnym i z najwyższej półki.

Trzeba też zaznaczyć, że po ponad dwudziestu latach od rozwiązania kapeli, nastąpił pewien skok co do zainteresowania wokół Kobonga, głównie poprzez reedycje obu ich albumów (przez pewien czas dostępnych nawet w...Biedronce) i gdy z zachodu zawitały do nas mathcore'owe oraz djentowe tematy. Czy coś to jednak odbiera jakości i wyjątkowości "Chmury Nie Było"? Absolutnie nie. Ba, dzięki temu, jeszcze bardziej można dostrzec na ile ponadczasowy i innowacyjny był/jest to materiał - do dziś brzmiący świeżo i w dalszym ciągu wyprzedzający większość niby-zakręconego, matematycznego grania promowanego współcześnie. 

Niepoliczalne zatem ile zmieniło się w porównaniu do debiutu. Muzyka Kobongów stała się nadzwyczajnie zakręcona, nerwowa, jeszcze ciekawiej zaśpiewana (z przewagą wściekłych i odjechanych wokali), poszatkowana, pełna dysonansów i polirytmii oraz lepiej wyprodukowana (dźwięk miażdży!). No posłuchajcie chociażby co tu sekcja rytmiczna wyprawia! Wojciech Szymański łamie tempa na mnóstwo różnych sposobów (bywa że z blastami), a przy tym jego gra jest cholernie zdyscyplinowana i nośna, zaś Bogdan Kondracki podbija ogólny groove, slapuje i nieraz wychodzi na pierwszy plan z tappingowym patentem. Odlotu tego można m.in. zasmakować w "Uroboro", "Nothing More Happens Than Has To Happen" czy "The Cloud Is Gone". Nie mniej zakręcone i pojechane są oczywiście partie gitarowe Roberta Sadowskiego i Macieja Miechowicza, którzy czarują tutaj techniką, ciężarem, dysonansami i niebywałą lekkością przy tak chaotycznych motywach. Co mam na myśli? Przede wszystkim, szaleństwo i intensywność zaklęte w numerach pokroju "The Faithful", "Nędza", "I'll Wallow", "Ja", "Rwanda", "Miara" czy wymienionych wyżej. Mocno przypomina to pokręcony i hałaśliwy charakter riffów z "Obscury" Gorguts, aleee, sęk jednak w tym, że album Kanadyjczyków ukazał się...rok po omawianym, co jeszcze bardziej świadczy o geniuszu "Chmur...".

Ogólnie, "Chmury Nie Było" miało premierę w latach gdy matematyczne spojrzenie na metal nie było zbytnio popularne lub w ogóle uchodziło ono za szerzej nieznane zjawisko. Z rzekomymi Szwedami z Meshuggah też ów album średnio ma co wspólnego (mimo że spora część internautów twierdzi inaczej), a ze względu na jedyną, ówczesną obecność epki "None" i krążka "Destroy Erase Improve", mało prawdopodobne, by wydawnictwa te miały swój wpływ na "Chmury...". Muzyka Mazowszan to jednak nieco inna partia kaloszy. Czuć tutaj m.in. ducha Primus i King Crimson, aczkolwiek po drugiej stronie, ciężar i stopień nabuzowania jest na "Chmurach..." tak silny, że nie powstydziłyby się o podobny rezultat ekstremalne kapele. Wyjątkowy jest też tu klimat, mocno negatywny i duszny na tle debiutu, a zarazem nostalgiczny i zawierający pewne ciepło w lżejszych momentach. A no właśnie, lżejsze momenty. Te również na "Chmurach..." występują i - jak na ironię - nie ustępują one szaleństwem elektrycznej stronie albumu. Efektem tego są znakomite, akustyczne "Prbda" (alternatywna wersja numeru z debiutu - jak dla mnie jeszcze lepsza, zaśpiewana na dziko, w dodatku ze świetnym klawiszem), "Banjo" (krótsza, przyjemna miniaturka) oraz "Przeciwko" (bardzo podniosły i wymowny - elektryczną wersję również możemy tu znaleźć i też jest kapitalna). Fajne są także te wszystkie industrialne oraz hałaśliwe ozdobniki (czasami słyszalne nawet z samych gitar), które jeszcze mocniej podbijają odjechany i niepokojący klimat krążka.

To, czego Mazowszanie z Kobong dokonali w 1997 roku było zjawiskiem wówczas niespotykanym. Kwartet nagrał tu niezwykle oryginalną dawkę pokręconego, chaotycznego i progresywnego metalu, a przy tym wyprzedził kilka innych nazw, które później osiągnęły na bazie tego typu dysonansowego stylu większy rozgłos. Ten, rzecz jasna, całkowicie Kobong nie ominął, aczkolwiek jak na tak wizjonerską i nietuzinkową muzykę, "Chmury Nie Było" w chwili premiery nie spotkały się z należytym uznaniem. Zdawali sobie z tego sprawę również sami muzycy, którzy raptem rok później zakończyli działalność Kobong na dobre. Na otarcie łez, nie przeszkodziło im to jednak, w różnych innych formacjach, otworzyć furtki na następne, równie intrygujące projekty.

Ocena: 10/10


[English version]

The Masovians from Kobong quickly took the twisted sounds from their debut, deviating from classical divisions, to the next level, creating a completely new quality in the avant-garde music. Two years after "Kobong", their second longplay, "Chmury Nie Było", was released, which brought a number of significant and shocking changes and at the same time turned out to be an innovative work, even more difficult to categorize and ahead of its time. Naturally, at the time of its premiere, "Chmury..." met with little understanding and the album had to wait many years for its conventional acclaim. It's definitely a pity, because indeed, we are talking about an outstanding, completely unconventional and S-tier release.

It should also be noted that after more than twenty years after the band's split-up, there was a certain increase in interest in Kobong, mainly through the reissues of both of their albums (for some time even available in...Polish grocery stores such as Biedronka) and when mathcore and djent became more popular. Does this take anything away from the quality and uniqueness of "Chmury Nie Było"? Absolutely not. In fact, by this release, you can even more clearly see how timeless and innovative this material was/is - it still sounds fresh and is still ahead of most of the supposedly twisted, mathematical music promoted today.

It's impossible to count how much has changed compared to the debut. The Kobongs' music has become extremely twisted, nervous, more interestingly sung (with a predominance of furious and crazy vocals), fragmented, full of dissonances and polyrhythms and better produced (the sound is crushing!). Well, just listen to what the rhythm section is doing here! Wojciech Szymański breaks the tempo in many different ways (sometimes with blast beats), and at the same time his playing is extremely disciplined and dynamic, while Bogdan Kondracki increases the general groove, slaps and often comes to the fore with tapping pattern. This madness can include, for example, "Uroboro", "Nothing More Happens Than Has To Happen" or "The Cloud Is Gone". No less twisted and crazy are, of course, the guitar parts of Robert Sadowski and Maciej Miechowicz, who shock here with their technique, hevainess, dissonances and incredible subtlety for such chaotic motifs. What I mean? First of all, the madness and intensity included in songs like "The Faithful", "Nędza", "I'll Wallow", "Ja", "Rwanda", "Miara" and those mentioned above. It strongly resembles the twisted and noisy nature of the riffs from "Obscura" by Gorguts, but the problem is that the Canadians' album was released...a year after the "Chmury Nie Było", which proves even more the genius of "Chmury...".

Generally, "Chmury Nie Było" premiered in the years when the mathematical approach to metal was not very popular or it was considered a generally unknown phenomenon. This album also has little in common with the alleged Swedes from Meshuggah (even though many Internet users claim otherwise), and due to the only presence of the "None" ep and the "Destroy Erase Improve" album at that time, it's unlikely that these releases had their own influence on "Chmury...". However, the music of Kobong is clearly different. You can feel here, among others, the spirit of Primus and King Crimson, although on the other side, the heaviness and degree of aggressiveness on "Chmury..." are so strong that extreme bands would not be ashamed of achieving a similar result. The atmosphere here is also unique, very negative and stuffy compared to the debut, but at the same time nostalgic and containing some warmth in the lighter moments. Ah yes, the lighter moments. These also appear on "Chmury..." and - ironically - they are not inferior in madness to the electric side of the album. The result is the excellent, I mean acoustic "Prbda" (an alternative version of the song from the debut - even better in my opinion, very wildly sung and with a great keyboard), "Banjo" (a shorter, pleasant miniature) and "Przeciwko" (a very solemn and eloquent - electric version we can also find it here and it's also great). Also, all these industrial and noisy ornaments are cool (sometimes audible even from the guitars themselves), which further enhance the weird and disturbing atmosphere of the album.

What the Masovians from Kobong did in 1997 was an unprecedented phenomenon at that time. The quartet recorded here an extremely original dose of bizarre, chaotic and progressive metal, and at the same time overtook several other names that later achieved greater fame based on this type of dissonant style. Of course, Kobong did not miss this entirely, although considering such visionary and unique music, "Chmury Nie Było" did not receive the recognition it deserved at the time of its premiere. The musicians themselves were also aware of this and just a year later they split-up forever. To wipe away the tears, this did not stop them from continuing to record new music in various other formations. On the contrary, it opened up equally intriguing paths in different band names.

Rating: 10/10

Komentarze

  1. hellalujah :::

    Był czas - i jak tak se sięgam pamięcią, to tylko z tą płytą miałem podobną przygodę - że nie wyciągałem tygodniami "Chmury..." z odtwarzacza.
    Nie słuchałem niczego innego.
    GENIALNY album, przez wszystkie duże litery.

    Nawet te "lżejsze momenty" są napakowane tak złą energią i zaśpiewane/zagrane z takim wigorem", że klękajcie narody.

    Nie piszesz nic o wokalu, a Kondracki odpierdala tu taką profesurę.
    I na koniec, coś co zdarza się wyjątkowo rzadko.
    Teksty .



    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Toć wspominał o wokalach ;) patrz akapit o większej wściekłości

      Przy takich albumach to i tak głównie chodzi o muzykę. Bo tak jak Kobong to nie grał nikt i do dziś styl ten pozostaje niedoścignionym, mimo że teksty faktycznie są genialne.

      Usuń
  2. nie będę kozaczył i udawał że byłem genialny i mi wszedło to od razu - co to, to nie. za dzieciaka, był taki magazyn komiksowy "Produkt" i tam dawali recki fajnych rzeczy, jak Rob ZOmbie, Tool, Misfits/Danzig, Kyuss, NIN, Kobong/Neuma, plus wiele innych rzeczy (szkoda że nigdy nie napisali nic o Morbid Angel mimo wszystko, przyśpieszyli by obrót mojego rozwoju muzycznego - ale mieli coś o Sepulturze, więc też dobrze), a które wtedy były nowe. Ponieważ lubiłem ten magazyn (i byłem niepełnoletni, więc teoretycznie, moje czytanie tego magazynu było nielegalne, bo to komiksy dla dorosłych były), to zapamiętałem nazwę i po latach sprawdzałem. Fanem meszugów nie byłem i nie będę, choć lubię Obzen i po latach zrozumiałem o co im chodziło. Kobong nie jest podobny do meszugów w ogóle, zwłaszcza, że jest lepszy. I wciąż można mówić, że wykracza poza swoją epokę. Może za 20 lat ludzie znowu odkurzą ten rarytas i znajdą inspirację. I pójdą dalej, na co liczę po cichu, bo Kobong tylko liznął temat. Dalej nie ma takiego gieroja, co to by chciał iść na całość, jednak każdy jest zachowawczy w swej twórczości.

    "Przeciwko wszystkim" to jest rzecz (zwłaszcza ten klip, które zawiera fragmenty śmieszniegu filmu trainspotting, dobre do oglądania dla beki), która trafia się raz na milion. To jest coś, co marny zespół, przypomniany wcześniej Tool, próbował osiągnąć i nigdy im się nie udało. Jest to płyta totalna. I zgadzam się z przedmówcą, że teksty kopią czachę, choć nie jestem fanem tekstów w muzyce, bo ludzie je biorą nieraz zbyt osobiście i zbyt często teksty są żenujące - ludzie się śmieją z Destroyers, ale tamci przynajmniej opierają swoje teksty albo na faktach historycznych, albo na książkach i odgrywają jakiś teatr, to więcej, niż można powiedzieć o całej reszcie.

    Niełatwy album, przekonałem się do niego dopiero w 2020, a znałem od powiedzmy, 2008. Mimo iż go wreszcie posiadam, dalej go nie rozumiem i dalej mam wrażenie, że jakbym go puścił, to znowu bym go inaczej odebrał. Ani Neuma, ani Moja Adrenalina (projekty powiązane i też były niegłupie), nie miały takiej siły rażenia, to mogło powstać tylko w latach 90, ponieważ kultura grunge/alternatywy (a Kobong nie był zespołem metalowym) były częścią DNA popkultury, nie tylko w rocku. Dość spojrzeć na Prodigy, czy jakieś rapy typu Wu Tang Clan. To jest muza ściśle związana z latami 90.

    Mógłbym wysrać pewnie jeszcze kilka kolejnych akapitów, ale nawet ja mam litość. Przepraszam, co złego to nie ja.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Fajnie opowiedziane, można się sporo dowiedzieć i poznać nieco inną perspektywę. No u mnie, o dziwo, ten album wszedł jak rozgrzany nóż w masełko - bez żadnych trudności. Ale jak sam mutant wiesz, ja lubię obracać się wokół takiej pokręconej i nieoczywistej muzyki. A Neumę też szanuj, bo jest równie zajebista co "Chmurki". Zwłaszcza drugi album, który jest podobnie trudny w odbiorze, a nawet nie wiem czy nie bardziej.

      Usuń

Prześlij komentarz

Popularne posty