Alchemist - "Lunasphere" (1995)
Z tak zakręconym materiałem jak "Jar Of Kingdom" na próżno było oczekiwać cudów na jakąś natychmiastową karierę czy całkowity poklask, wszakże mowa o krążku, przy którym niełatwe w odbiorze albumy pokroju "Focus", "Elements" czy "Spheres" jawić się mogły jako...całkiem przyjemne, nietrudne do ogarnięcia oraz niezawierające większych skrajności! Czemuż się zresztą dziwić, Alchemist pokazał się na swoim pierwszym pełniaku jako zespół ekstremalnie ześwirowany i wykraczający poza typowe rozumowanie, nawet jak na metalowe eksperymenty - coś jak Pan.Thy.Monium oraz Phlebotomized, mimo innego feelingu całości. Wkrótce po wydaniu jedynki, chłopaki Alchemiści mieli jednak w głębokim poważaniu czy są dostatecznie przyswajalni czy też nie i postanowili - a jakże by inaczej - wskoczyć w jeszcze większą awangardę niż poprzednio. Dwa lata po debiucie uderzyli oni z drugim krążkiem studyjnym (poprzedzonym promówką), zatytułowanym "Lunasphere", na którym grupa Adama Agiusa podciągnęła się realizacyjnie, wprowadziła niemało nowinek oraz - ponownie - utwierdziła w unikalności i kosmicznie wysokim poziomie wykonywanego przez nich stylu.
Na "Lunasphere" jeszcze bardziej trafne jest określenie, które nasuwało się przy debiucie - nikt tak nie gra(ł)! I rzeczywiście, na dwójce zespół wypada tak niepowtarzalnie, że "Jar Of Kingdom" na jego tle, pomimo że genialny i zjawiskowy, sytuuje się niczym przedsmak szaleństwa zaklętego w Alchemist. Sposób pisania riffów (bez szpanerstwa, jak i banałów), różnorakie efekty, odjechany klimat, psychodeliczne wstawki gitar, finezyjna perka, wściekłe wokale (o nich nieco szerzej zaraz), rozbudowane struktury i energia bijąca z tej muzyki są tak wyjątkowe, że z miejsca wyłapiecie indywidualne podejście Alchemist do pisania zakręconych, progresywnych i wyziewnych kawałków. Okej, temat wyjątkowości death metalowej awangardy w wykonaniu Australijczyków za nami, to więc co konkretnie zmieniło się względem jedynki? No powiem prosto, bardzo dużo.
Nadal jest to konkretnie pojechany death metal, gdzie ciężko ciosanym riffom towarzyszą czyste i przestrzenne wstawki gitar zalatujące rockiem lat 70., zaś grupa nie trzyma się ściśle określonych reguł, często zaskakuje, a także dba, by było zarówno brutalnie, ale nie mniej klimatycznie oraz bogato pod kątem przykuwających patentów. Nowością na "Lunasphere" są liczne orientalne (czy jak kto woli - ludowe) brzmienia, które z tłustym soundem gitar współpracują jednak doskonale. W "Yoni Kunda" występuje chociażby przejmująca, bliskowschodnia harmonia, miniaturka "Luminous" egzotycznie buduje napięcie (przed jednym z najlepszych kawałków), a w "Garden Of Eroticism" świetnie wsamplowano tamtejsze instrumenty perkusyjne, przez co pierwszego motywu nie sposób wyrzucić z głowy - na tyle przykuwa uwagę. Naprzód poszły również wokale Adama oraz - ogólnie - produkcja. Agius utrzymał wcześniejszy stopień dziczy, a poza growlami dorzucił też sporo przeraźliwych pisków, które jeszcze ciekawiej uwypuklają czad bijący z krążka, natomiast produkcja stała się bardziej profesjonalna, na czym w szczególności zyskały gitary, perkusja (z fajnym, wysokim werblem) i wokale, a najmniej bas, choć w tym przypadku nie dziwi to, ponieważ partie Johna Braya nie są rdzeniem tych kompozycji.
Tak jak poprzednim razem, tak i "Lunasphere" to kopalnia unikatowych oraz zajebiście charakternych utworów, w których autorzy dobitnie pokazują, że żadne granice ich nie ograniczają. Styl Alchemist był bowiem na tyle pojemny, iż każdy z utworów zawiera swój osobny i unikalny pomysł, ma niezwykły, wciągający klimat, a sam album do jedynki nawiązuje, o dziwo, w dość luźnym stopniu. Na "Lunasphere" wszystkie kawałki zasługują na owacje, ale jeśli chcecie od razu poznać w czym tkwi geniusz Alchemistów i zaznać tego w najbardziej hiciarskiej formie, najlepiej zobrazują to "Clot" (ze świetnie szalejącymi gitarami), "Closed Chapter", "Unfocused" (beat perkusyjny natychmiast wpadnie w ucho i wyjść z niego nie będzie chciał) czy wspominane "Yoni Kuda" oraz "Garden Of Eroticism". Z tym że najprościej to zalecałbym sprawdzić całość.
Niezrażony chłodnym odbiorem debiutu, australijski Alchemist śmiało kontynuował swoją death metalową awangardę w jeszcze bardziej szalonej formie, rozwijając ją o orientalne brzmienia i przywdziewając całość w profesjonalną produkcję. Alchemiści przesunęli wcześniejszy szczyt jeszcze wyżej, stworzyli dzieło odważne i trudne do porównania z czymkolwiek/kimkolwiek (również w zestawieniu z ich innymi płytami), a przy tym okazało się ono być bardzo istotnym w dorobku zespołu, dając jeszcze większe pole do manewru w przyszłości. No właśnie, Alchemiści po TAKIM krążku nie mieli dość i na następnych wydawnictwach, wyszli oni poza metal ekstremalny, zaskakując...w kompletnie inny sposób.
Ocena: 10/10
[English version]
With such crazy material as "Jar Of Kingdom" it was hard to expect miracles for some immediate career or total applause, after all we are talking about an album, next to which difficult albums like "Focus", "Elements" or "Spheres" could seem as...quite pleasant, easy to understand and not containing any major extremes! And why should it be surprising, Alchemist showed themselves on their first full-length as a band extremely insane and going beyond typical reasoning, even for metal experiments - something like Pan.Thy.Monium and Phlebotomized, despite a different feeling of the whole. Shortly after the release of the first album, the Alchemist guys did not care much whether they were sufficiently digestible or not and decided - how else - to jump into an even greater avant-garde than before. Two years after their debut, they hit the underground scene with their second studio album (preceded by a promo), entitled "Lunasphere", on which Adam Agius' group improved their production skills, introduced many novelties and - once again - confirmed the uniqueness and cosmically high level of their style.
On "Lunasphere" the description that came to mind when they made their debut is even more accurate - nobody played like that! And indeed, on the second album the band comes off so uniquely that "Jar Of Kingdom" in the context of its background, despite being brilliant and phenomenal, is situated like a foretaste of the pure madness of the Alchemist. The way of writing riffs (without showiness or banality), various effects, crazy atmosphere, psychedelic guitar inserts, sophisticated drums, furious vocals (about them - in a moment), developed structures and the energy emanating from this music are so unique that you will immediately catch Alchemist's individual approach to composing progressive, avant-garde and extreme songs. Okay, the subject of the uniqueness of the avant-garde death metal performed by the Australians is behind us, so what exactly has changed compared to the first album? Well, to put it simply, a lot.
It's still a really crazy death metal, where heavy riffs are accompanied by clean and cosmic-sounding guitar inserts that smell of 70s rock, and the group does not stick to strictly defined rules, often surprising, and also taking care to make it both brutal, but no less atmospheric and rich in terms of captivating patterns. A novelty on "Lunasphere" are numerous oriental (or if you prefer - folk) sounds, which work perfectly with the fleshy sound of guitars. In "Yoni Kunda" there is, for example, a impressive, Middle Eastern harmony, the miniature "Luminous" exotically builds tension (before one of the best tracks), and in "Garden Of Eroticism" the oriental-like percussion instruments are brilliantly sampled, which is why it's impossible to get the first motif out of your head - it attracts attention so much. Adam's vocals and - in general - the production have also moved forward. Agius maintained the previous level of wildness, and in addition to the growls, he also added a lot of frightening squeals, which further emphasize the energy emanating from the album, while the production became more professional, which was particularly beneficial for the guitars, drums (with a nice, high-pitched snare) and vocals, and least of all the bass, although in this case it's not surprising, because John Bray's parts are not the core of these compositions.
Just like last time, "Lunasphere" is a treasure trove of unique and incredibly characterful songs, in which the authors clearly show that no boundaries limit them. Alchemist style was so capacious that each of the songs contains its own separate and unique idea, has an unusual, captivating atmosphere, and, well, this album only sometimes refers to the first album. On "Lunasphere", all the songs deserve applause, but if you want to immediately get to know what the genius of Alchemist is and experience it in the most hit form, it's best described by "Clot" (with great guitars introduction), "Closed Chapter", "Unfocused" (the drum beat will immediately catch your ear and you won't want to leave it) or the mentioned "Yoni Kuda" and "Garden Of Eroticism". However, I would recommend checking out the whole album.
Undeterred by the poor reception of their debut, the Australian Alchemist boldly continued their death metal avant-garde in an even crazier form, developing it with oriental sounds and with much more professional production. Alchemist moved the previous peak even higher, created a work that is bold and difficult to compare with anything/anyone (also to their other albums), and at the same time it turned out to be very important in the band's discography, giving even greater influence on their future releases. Well, Alchemist couldn't get enough of THAT album and on the next releases, they went beyond extreme metal, surprising...in a completely different way.
Rating: 10/10
helallujah :::
OdpowiedzUsuńDobra płyta. Nie znałem. Dzięki!